Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nikt, kto zachował choć resztkę zdrowych zmysłów. Nie ma powodu, dla którego mieliby cię powiesić.
Faile pokiwała głową, gwałtownie przytakując, ale Perrin nie zwrócił na nią uwagi.
- Nie pozwolę się zawrócić z wybranej drogi, panie al'­Vere. Białe Płaszcze chcą mnie złapać, a jeśli im się nie uda, mogą zwrócić się przeciwko najbliższemu Aybary, jaki im wpadnie w ręce. Białe Płaszcze nie potrzebują wiele, by po­stanowić, że ktoś jest winien. To nie są mili ludzie.
- Wiemy - powiedziała cicho pani al'Vere.
Jej mąż wpatrywał się w swe dłonie zaplecione na stole.
- Perrin, twoja rodzina odeszła.
- Odeszli? Chcesz powiedzieć, że ich farmę spalono już? - Dłoń Perrina zacisnęła się wokół srebrnego kubka. ­Miałem nadzieję, że zdążę na czas. Powinienem wiedzieć le­piej, jak mniemam. Zbyt dużo czasu minęło, odkąd dotarły do mnie wieści. Być może będę w stanie pomóc mojemu tacie i wujkowi Ewardowi w odbudowie. Gdzie oni się zatrzymali? Chciałbym ich przynajmniej odwiedzić w pierwszej kolejności.
Bran skrzywił się, a jego żona uspakajająco pogłaskała go po ramieniu. Kiedy jednak dziwnym trafem jej spojrzenie spo­częło na Perrinie, zobaczył w jej oczach tylko smutek i litość.
- Oni nie żyją, mój chłopcze - wykrztusił z siebie Bran.
- Nie żyją? Nie. To nie może być...
Perrin zmarszczył brwi, czując znienacka wilgoć płynącą między palcami, i spojrzał w dół na zgnieciony kubek, jakby się zastanawiał, skąd się tam wziął.
- Przykro mi. Nie chciałem... - Sięgnął po spłaszczone srebro, starając się wyprostować je samymi palcami. W taki sposób nie mogło mu się udać. Oczywiście, że nie. Bardzo ostrożnie postawił zniszczony kubek na środku stołu. - Zro­bię wam inny. Potrafię...
Wytarł dłoń o kaftan i nagle pojął, że gładzi topór wiszący przy pasie. Dlaczego wszyscy mu się tak przyglądają?
- Jesteście pewni? - Jego głos rozbrzmiewał we włas­nych uszach, jakby dobiegał z oddali. - Adora i Deselle? Paet? Moja matka?
- Wszyscy - powiedział Bran. - Twoje ciotki i wu­jowie również, a także twoi kuzyni. Wszyscy, którzy mieszkali na farmie. Pomagałem ich pogrzebać, mój chłopcze. Na tym niskim pagórku, gdzie rosną jabłonie.
Perrin wsadził kciuk w usta. To straszna głupota skaleczyć się własnym toporem.
- Moja matka lubi kwiecie jabłoni. Białe Płaszcze. Dla­czego oni mieliby...? Niech sczeznę. Paet miał dopiero dziewięć lat. Dziewczęta... - Mówił głosem zupełnie pozbawionym wyrazu. Zdziwił się, że nie czuje nic. Żadnych uczuć. Powinien chyba zawrzeć jakieś emocje w tych słowach. Jakieś uczucie.
- To były trolloki - szybko dodała pani al'Vere. ­One wróciły, Perrin. Nie w taki sposób, jak to było za pier­wszym razem, teraz nie zaatakowały wioski, ale grasują po okolicy. Większość farm stojących samotnie została opuszczo­na. Nikt nie wychodzi na zewnątrz po nocy, nawet w pobliżu wioski. Tak samo jest od Deven Ride aż do Wzgórza Czat, a być może nawet i w Taren Ferry. Białe Płaszcze, niezależnie od tego, że nie są nazbyt dobrzy, stanowią naszą jedyną ochro­nę. Wiem o tym, że uratowali dwie rodziny, gdy trolloki za­atakowały ich farmy.
- Chciałem... Miałem nadzieję...
Nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć, czego właściwie chciał. Chodziło o coś z trollokami. Nie potrafił sobie przypo­mnieć. Białe Płaszcze chronią Dwie Rzeki? Tego było aż za dużo, miał ochotę się roześmiać.
- Ojciec Randa. Farma Tama. To też były trolloki?
Pani al'Vere otworzyła usta, ale Bran wszedł jej w słowo.
- On zasługuje na prawdę, Marin. To były Białe Płaszcze, Perrin. Tam i w siedzibie Cauthona.
- Rodzina Mata również? Randa, Mata i moja.
Dziwne. Jego głos brzmiał tak beznamiętnie, jakby rozma­wiał o pogodzie.
- Czy oni również nie żyją?

Tematy