– Nie jestem budowniczym! Zasugerowałem tylko taką możliwość.
– Tymczasem było tak, jak ja myślałem. Treboniusz przez cały czas planował podkop. Wiedziałem o tym! Dlatego właśnie wykopałem tę fosę i napompowałem do niej wody, aby zniweczyć tę próbę. I co? Zadziałało! Powiedz mi, że mam rację, Gordianusie.
Uśmiechnął się do mnie promiennie. Stałem się nagle jego przyjacielem, przynoszącym dobre wieści.
Poczułem, że gardło mam ściśnięte. Z trudem przełknąłem ślinę.
– W tunelu było pełno żołnierzy. Czekali na chwilę, kiedy saperzy przekopią się na wylot, by rzucić się do ataku. Trwało to długie godziny. Słyszeliśmy huk taranu bijącego w mur... – Spuściłem głowę. – I nagle tunel został zalany. Wał wodny runął do środka, znosząc wszystko na swej drodze.
– Doskonale! – zakrzyknął Apollonides. – Wszyscy ci żołnierze spłukani tunelem jak szczury w rzymskim ścieku!
Domicjusz skrzywił się na te słowa, ale nie odezwał się ani słowem.
– A ty, Poszukiwaczu? Jak udało ci się przeżyć?
– Mój zięć wciągnął mnie do pustej przestrzeni, jaka się utworzyła w stropie. Odczekaliśmy, aż woda się uspokoi, i wypłynęliśmy na zewnątrz. O ile wiem, tylko my ocaleliśmy.
– Bogowie muszą cię lubić, Poszukiwaczu. – Apollonides spojrzał z ukosa na Hieronimusa. – Nic dziwnego, że ten nędznik was zgarnął do siebie. Myśli, że przyniesiecie mu szczęście.
– Nie masz prawa tu przebywać! – krzyknął nagle Hieronimus. – Dom Ofiarowanego jest święty! Twoja obecność to świętokradztwo, Apollonidesie!
– Ty głupcze! Nie wiesz, co mówisz. Ja mam prawo wejść do każdego domu, w którym mogą się chronić wrogowie Massilii. – Apollonides znów wbił we mnie wzrok. – Czy z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia, Gordianusie? Co robiłeś w tym tunelu z ludźmi Treboniusza, jeśli nie brałeś udziału w zbrojnej napaści na miasto?
– Popatrz na mnie, pierwszy timouchosie – odparłem. – Jestem starym człowiekiem. Jaki ze mnie żołnierz? Nie stoję po niczyjej stronie, podobnie jak mój zięć Dawus. Przyjechaliśmy tu z Rzymu drogą lądową. W obozie Treboniusza spędziliśmy jedną noc. Chciałem przedostać się do miasta i znalazłem na to sposób. Przebraliśmy się w skradziony rynsztunek i wśliznęliśmy między żołnierzy wyznaczonych do ataku. Treboniusz nic o tym nie wie. Byłby wściekły, gdyby się dowiedział. Moje interesy w Massilii nie mają nic wspólnego z wojną ani polityką. To sprawa osobista.
– A cóż to za sprawa?
– Mój syn, Meto, był ostatnio widziany właśnie tutaj. – Rzuciłem Domicjuszowi spojrzenie z ukosa, ale nie zareagował. – Przyjechałem go odnaleźć.
– Zaginiony syn? – Ta idea zdawała się trafiać Apollonidesowi do przekonania. – Co o tym sądzisz, Domicjuszu? Ty znasz tego człowieka.
– Nie aż tak dobrze.
– Prokonsulu... – powiedziałem, zwracając się do Domicjusza w oficjalny sposób, wiedziałem bowiem, jak jest czuły na tym punkcie. Uważał, że to on, a nie Cezar, jest legalnie mianowanym przez senat namiestnikiem Galii. – Gdyby był tutaj Cycero, ręczyłby za mnie. Obydwaj siedzieliśmy przy jego stole w Formiach i spaliśmy pod jego dachem. Wiesz, że kiedyś nazwał mnie najuczciwszym człowiekiem w Rzymie?
Cytat był dokładny. Nie widziałem potrzeby dodawać, że nie był w zamierzeniu autora komplementem. Domicjusz podniósł dumnie głowę i rzekł:
– Przejmuję odpowiedzialność za tych dwóch, Apollonidesie.
– Jesteś tego pewien?
– Tak. – Domicjusz zawahał się zaledwie przez mgnienie oka.