Wepchnął dziesięciocentówkę do otworu i zaczął pośpiesznie kartkować książkę telefoniczną, aż wreszcie znalazł numer szpitala. Dennis. Dennis tam będzie, jak zawsze. Dennis nigdy go nie opuści. Dennis mu pomoże.
- Poproszę z pokojem dwieście czterdzieści - powiedział, kiedy zgłosiła się telefonistka.
Rozległ się jeden sygnał, drugi... kolejny... Arnie chciał już odłożyć słuchawkę, kiedy odezwał się energiczny kobiecy głos.
- Tu drugie piętro, skrzydło C. Z kim chciał pan rozmawiać?
- Z Dennisem Guilderem.
- Pan Guilder jest w tej chwili na oddziale rehabilitacji - poinformował go głos. - Powinien wrócić około ósmej.
Arnie chciał już powiedzieć kobiecie, że to coś ważnego - bardzo ważnego - lecz nagle ogarnęło go pragnienie natychmiastowego wyrwania się z ciasnej kabiny. Klaustrofobia gniotła mu pierś niczym potężna dłoń jakiegoś olbrzyma. Czuł kwaśno-gorzki zapach własnego potu.
- Halo?
- Dziękuję, zadzwonię później - wykrztusił Arnie, po czym szybko odwiesił słuchawkę i dosłownie wypadł z kabiny, zostawiając drobne rozrzucone na półce i podłodze. Kilka osób odwróciło się i spojrzało na niego z umiarkowanym zainteresowaniem, by zaraz znowu zająć się jedzeniem.
- Pańska pizza - poinformował go obsługujący.
Arnie zerknął na zegar i stwierdził, że spędził w budce prawie dwadzieścia minut. Twarz miał mokrą od potu, a pod pachami wilgotne plamy. Drżały mu nogi - wydawało mu się, że zaraz ugną się pod nim i runie jak długi na podłogę.
- Nic panu nie jest? - zapytał obsługujący. - Strasznie pan zbladłeś.
- Wszystko w porządku - odparł Arnie. Teraz z kolei miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Złapał pizzę zapakowaną w białe pudełeczko z nadrukiem PIZZERIA GINA i uciekł w mroźną, rześką ciemność nocy. Wiatr przegonił resztki chmur i na niebie niczym drobne diamenty lśniły niezliczone gwiazdy. Przez jakiś czas stał na chodniku z głową uniesioną do góry, a potem spojrzał na Christine, czekającą wiernie po drugiej stronie ulicy.
Ona nigdy nie kłóci się ani nie narzeka - pomyślał. Nigdy niczego nie żąda. Możesz wsiąść do niej, kiedy zechcesz, i odpocząć na miękkim fotelu. Ona nigdy niczego nie odmówi. Ona... ona...
Ona go kocha.
Tak. Czuł, że to prawda. Tak samo, jak czasem czuł, że LeBay nie sprzedałby jej nikomu innemu ani za dwieście pięćdziesiąt, ani za dwa tysiące dolarów. Stała przed jego domem czekając na właściwego nabywcę. Na kogoś, kto...
Na kogoś, kto kochałby ją dla niej samej - szepnął ten sam wewnętrzny głos.
Tak. To było właśnie to. Dokładnie to.
Stał nieruchomo zapomniawszy o trzymanej w dłoniach pizzy. Z poplamionego pudełka unosiły się kłęby pary. Patrząc na Christine doznawał mnóstwa sprzecznych uczuć, wirujących w jego duszy jak potwornych rozmiarów cyklon, przestawiający i zmieniający wszystko, czego wcześniej po prostu nie zniszczył. Kochał ją i nienawidził, bał się i uwielbiał, potrzebował jej i musiał od niej uciec, ona należała do niego, a on do niej...
(ogłaszam was mężem i żoną. Bądźcie ze sobą zawsze, dopóki was śmierć nie rozłączy)
Ale najgorsza ze wszystkiego była przerażająca, obezwładniająca świadomość, że... że...
(w jaki sposób naciągnąłeś sobie wtedy grzbiet, Arnie? zaraz po tym, jak Repperton - świętej pamięci Clarence ,,Buddy” Repperton - wraz z kumplami zamienili ją w kupę złomu? w jaki sposób naciągnąłeś sobie grzbiet tak bardzo, że teraz musisz nosić ten przeklęty pas ortopedyczny? w jaki sposób naciągnąłeś sobie grzbiet?)
W jego umyśle zaczęła kiełkować odpowiedź na to pytanie i Arnie popędził do Christine, żeby do niej dotrzeć i wsiąść, zanim wszystko stanie się dla niego jasne i zanim oszaleje do końca.
Biegł do Christine, ścigając się ze swymi splątanymi uczuciami i okropnym, zbliżającym się wielkimi krokami zrozumieniem. Pędził do niej tak jak narkoman pędzi po igłę i strzykawkę, kiedy głód trzęsie nim już tak bardzo, że nie jest w stanie myśleć o niczym innym; pędził tak jak skazani na zagładę pędzą ku swemu przeznaczeniu; pędził jak oblubieniec śpieszący do oblubienicy.