Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Poprzez kanonadę przedarły się donośne okrzyki Chińczyków. Nagle utonęły w ogłuszającym huku bomb. Na przedpolu rozlało się morze ognia. Ziemia zadygotała od wstrząsów. Im­pet powietrza cisnął im w twarze pyłem przemieszanym ze śniegiem. Wszy­scy rzucili się na oblodzone dno okopu. Zza umocnień przeskakiwały posta­cie w długich płaszczach. W kurzawie błyskały ognie z luf. Kolejna fala po­tężnych eksplozji wstrząsnęła ziemią. Linie obrony wypełniły się wrzawą. Żołnierze obu stron szukali schronienia pod ścianami okopu. Śmierć zbierała srogie żniwo. Ze wszystkich stron sypała się na nich ziemia i porozszarpywane, płonące szczątki.
Walka w okopie szybko dobiegła końca. Żołnierze pragnęli za wszelką cenę utrzymać się przy życiu w tym wstrząsanym konwulsjami świecie prze­mocy. Clark także się skulił w kącie. Nie wiedział, jaki jest rezultat krótkiego starcia wokół niego. Ważne było tylko to, że bombowce nieoczekiwanie ze­słały apokalipsę na szeregi wroga. Jednocześnie stały się wrogiem wszyst­kich ludzi. Bomby tak samo raziły napastników, jak i atakujących.
Serce wciąż waliło mu jak młotem, kiedy uzmysłowił sobie, że już po wszystkim. Samoloty odleciały.
- Ruszać się! - wykrzyknął ktoś nieopodal. Zewsząd dolatywało pry­chanie i kasłanie. - Oczyścić stanowiska!
Clark podniósł się z ziemi. Kłęby czarnego dymu całkowicie przesłania­ły niebo, jak całun nad niezliczoną rzeszą zabitych. W wielu miejscach las płonął. Na przedpolu linii obrony nikt się nie ruszał. Nikt tam nie przeżył. Wygrali tę bitwę.
- Wiem, gdzie jesteś, do cholery! - wrzasnął generał Dekker do słuchaw­ki. - Niech cię szlag trafi, Nate! Służymy razem od lat, ale nigdy dotąd nie zlekceważyłeś mojego rozkazu! Nie będę ci tłumaczył, komu zamierzam przedstawić tę sprawę. Wystawiłeś na ogromne ryzyko dowództwo całego korpusu, lecąc do okrążonej bazy, która w każdej chwili może zostać zdoby­ta! Narażałeś życie, osobiście uczestnicząc w podrzędnej bitwie, Nate! W jed­nym cholernym, mało znaczącym starciu! Matko Boska! - Jego głośne wes­tchnienie zabrzmiało jak nagły poryw wiatru. - Po co to zrobiłeś? Dlaczego nie wykonałeś mojego rozkazu?!
- Ja tu posyłam ludzi na śmierć, Ed - odpowiedział Clark niezbyt pew­nym głosem. - Powinieneś ich zobaczyć. Byłbyś z nich dumny. Tyle lat już służę w wojsku, a wciąż nie rozumiem, co ich skłania do tego, żeby codzien­nie rano wiązać sznurowadła i pchać się w to szambo. Przysięgam na Boga, że dzisiaj bardziej mnie to dziwi, niż kiedy byłem w ich wieku. Nie mają przecież zielonego pojęcia, po jaką cholerę ich tu przysłano. Po prostu... -głos uwiązł mu w gardle - ...to są... - pokręcił głową, próbując opanować dreszcze - ...to są cholernie dobrzy żołnierze, Ed. Co do jednego. Nie ob­chodzi mnie, czym się zajmowali wcześniej i co będą robić, jeśli uda im się wrócić do ojczyzny. Nic nie odmieni faktu, że właśnie tu i teraz mam do czynienia z najlepszą armią, jaka kiedykolwiek stawała w polu.
Dekker milczał. Kiedy się wreszcie odezwał, w jego głosie nie było już śladu poprzedniej wściekłości.
- Dobrze wiesz, że powinienem cię zdjąć z tego przeklętego stanowi­ska, zdegradować o dwa stopnie i odesłać w stan spoczynku z połową eme­rytury. Ale jeśli zdołacie utrzymać tę pieprzoną bazę, pewnie dostaniesz ko­lejny order.
- Nie przyjmę go. Formalnie wcale mnie nie było w Birobidżanie. Nie znajdziesz tego w żadnym raporcie. Ale czuję przez skórę, że bazę utrzyma­my. Zaczynamy wysyłać wzmocnione patrole, żeby oczyścić teren ze snajpe­rów. Ludzie naprawdę dali z siebie wszystko, żeby obronić bazę, a ja nie mia­łem z tym nic wspólnego.
- Powiesz to korespondentowi “Newsweeka” - rzekł Dekker. - Już do mnie dzwonili z redakcji. Chcą dać na okładkę twoje zdjęcie i wielki tytuł: "Przyby­łem, zwyciężyłem!". Nie mogę cię teraz wylać, Nate. Jesteś bohaterem. Ale jeśli jeszcze raz zlekceważysz mój rozkaz, nawet najmniej ważny, przysięgam, że postawię cię pod murem i spełnię twoje życzenie śmierci! Słyszysz?!
- Tak jest, generale-odparł Clark.
Dekker cisnął słuchawkę na widełki.
W drzwiach stał goniec z radiogramem. Nadeszła wiadomość od jedne­go z oddziałów okrążonych na drodze do Chabarowska: “Amunicja się skoń­czyła. Zniszczyliśmy całą broń. Nadal brak kontaktu z wrogiem. Poddamy się zgodnie z rozkazem. Zaraz zniszczę radio. Módlcie się za nas. Bez odbio­ru”.
13
 
NA POŁUDNIE OD BIROBIDŻANU, SYBERIA
27 stycznia, 21.00 GMT (7.00 czasu lokalnego)
 
Z czasem ich sytuacja stawała się coraz gorsza. Blisko kryjówek grupki Stempela przechodziło coraz więcej chińskich oddziałów. Dziesiątki tysięcy żołnierzy maszerowało w kierunku bazy lotniczej. Wreszcie jeden oddział przemaszerował kolumną między zaspami, w których leżeli zakopani. Harold aż wstrzymał oddech, żeby obłoczki pary nie zdradziły jego kryjówki. Ale nikt ich nie zauważył. Chińczycy też byli przestraszeni i zbyt pochłonię­ci rozważaniami o tym, co ich czeka, żeby zwracać baczniejszą uwagę na otoczenie.
Przed świtem minęły ich ostatnie formacje i wkrótce rozpoczęła się bi­twa. Przez tajgę przeszło tak wielu atakujących, że Stempel nabrał wątpliwo­ści, czy obrona bazy wytrzyma szturm. Przez parę minut dolatywały odgłosy zaciekłej strzelaniny, ale dopiero potem nastąpiło najgorsze.

Tematy