Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Nigdy ci tego nie wybaczę! - rzucił Steve i Rich przypuszczał, że tak właśnie będzie. Ale Steve powiedział również, że jedenastoletnie dzieci nie składają poważnych obietnic, a to nie było prawdą. Rich nie pamiętał, o jaką obietnicę chodziło. Nie był pewny, czy chciał pamiętać, ale wiedział, że to było coś bardzo poważnego.
- Steve, muszę.
- Taaak. I powiedziałem ci, że sobie poradzę. Jedź. Zasuwaj, ty parszywy draniu.
- Steve, ty idio...
Ale Steve już odłożył słuchawkę. Richie zrobił to samo. Miał właśnie odejść od stołu, kiedy ponownie rozległ się brzęczyk telefonu. Rich wiedział nieomal instynktownie, nie podnosząc słuchawki, że to znowu był wściekły jak osa Steve. Bardziej wkurzony niż kiedykolwiek do tej pory. Rozmawianie z nim w tej chwili nie było wskazane - mogłoby jedynie pogorszyć całą sprawę. Przesunął przełącznik znajdujący się z boku aparatu w prawo; dzwonienie ucichło jak ucięte nożem. Poszedł na górę, wyjął z szafy dwie walizki i uzupełnił je ubraniami, które wybierał, praktycznie rzecz biorąc, na chybił trafił. Dżinsy, slipy, skarpety. Dopiero później zda sobie sprawę, że wybrał wyłącznie młodzieżowe rzeczy. Zniósł walizki na dół.
Na ścianie jego kryjówki znajdowała się czarno-biała fotografia Big Sur Ansel Adamsa. Rich odchylił ją na ukrytych zawiasach, odsłaniając znajdujący się pod spodem sejf. Otworzył go, a potem przekopał się przez stertę zalegających tam papierów i dokumentów (papiery domu, dwadzieścia akrów terenów ścinki drzewa w Idaho i plik papierów wartościowych). Co się tyczy akcji, kupił je przypadkiem, a jego makler natychmiast złapał się za głowę - ale ich wartość w miarę upływu lat systematycznie wzrastała.
Czasami dziwił się, że był prawie - lecz nie do końca - bogatym człowiekiem. Wszystko to dzięki muzyce rockowej... i naturalnie dzięki głosom. Domy, teren ścinki drzewa, akcje, polisa ubezpieczeniowa, nawet kopia jego ostatniej woli i testament. Sznurki, które przywiązują cię mocno do mapy życia - pomyślał.
Nagle ogarnął go dziki impuls, aby zapalić swoją zapalniczkę marki Zippo i podpalić to wszystko, zmieniając znajdujące się w sejfie dokumenty w kupkę popiołu. Mógł to zrobić. Czuł, że byłby do tego zdolny. Zawartość jego sejfu nagle przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. A wtedy poczuł po raz pierwszy prawdziwą zgrozę i nie było w tym nic nadnaturalnego. Po prostu nagle zdał sobie sprawę, jak łatwo było zniszczyć całe jego życie. Właśnie to było tak przerażające. Wystarczyło jedno pstryknięcie palcem. Mógł spalić to wszystko albo wysadzić w powietrze, a potem po prostu się ulotnić.
Za papierami wartościowymi znajdował się prawdziwy szmal. Gotówka. Cztery tysiące dolarów, w dziesiątkach, dwudziestkach i pięćdziesiątkach. Wygarniając je teraz i wpychając do kieszeni dżinsów, zastanawiał się, czy instynktownie nie przeczuwał nadejścia tej chwili, kiedy każdego miesiąca układał tu parę banknotów pięćdziesięcio-, stu-, dwudziesto- czy dziesięciodolarowych. Robił to regularnie. Pieniądze na czarną godzinę. Forsa, która teraz miała mu pomóc, którą teraz miał wykorzystać.
- Rany, to okropne - powiedział, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Wyglądał przez olbrzymie okno z widokiem na plażę i ocean. Plaża była teraz pusta, ludzie z deskami odeszli, podobnie jak nowożeńcy (jeżeli nimi byli, ma się rozumieć). O tak, teraz zaczynam sobie przypominać. Pamiętasz na przykład Stanleya Urisa? Założę się o swoje futro, że tak. Pamiętasz to powiedzonko i jak wtedy uważaliście, że jest świetnie? Stanley Uryna, jak nazywali go starsi chłopcy... Stanley Uryna! Hej, ty pieprzony zabójco Chrystusa! Dokąd się wybierasz? Idziesz po jednego ze swoich kumpli pedałów, żeby ci obciągnął? Zatrzasnął drzwi sejfu i olbrzymie zdjęcie znalazło się na swoim miejscu. Kiedy ostatni raz myślał o Stanie Urisie? Pięć lat temu? Dziesięć? Dwadzieścia? Rich i jego rodzina wyprowadzili się z Derry wiosną 1960 roku i twarze jego przyjaciół blakły bardzo szybko, twarze członków ich małej grupki, grupki Frajerów, z ich klubowym miejscem na terenach znanych jako Barrens* - zabawna nazwa dla okolicy tak bujnie porośniętej roślinnością jak ta. Bawili się tam w podróżników przemierzających niezgłębioną dżunglę i żołnierzy lądujących na koralowym atolu, aby powstrzymać nacierających Japończyków. Byli budowniczymi tam, kowbojami i kosmonautami na planecie-dżungli. Zresztą, jak zwał, tak zwał, i tak chodziło tu tylko o jedno. O to, by się ukryć. Ukryć się przed starszymi chłopakami. Ukryć się przed Henrym Bowersem, Victorem Crissem, Belchem Hugginsem i całą resztą. Stanowili naprawdę niezłą gromadkę Frajerów. Stan Uris ze swym wielkim żydowskim nosem. Bill Denbrough, który potrafił powiedzieć tylko: - Hej-ho, Silver! Naprzód - nie jąkając się przy tym za bardzo, a zacinał się tak, że doprowadzał do szału wszystkich, którzy go słuchali, Beverly Marsh, cała w siniakach z papierosami wciśniętymi za fałdy zawiniętych rękawów bluzki, Ben Hanscom, który był tak potężny, że stanowił ludzką odmianę Moby Dicka, i Richie Tozier, z okularami o grubych szkłach, piątkowicz, wyszczekany cwaniak z wielką gębą, która aż się prosiła o to, by ją przefasonować. Czy było jakieś słowo, którym można by ich wszystkich określić? O tak. Ono istniało zawsze. Le mot juste. W tym przypadku - mięczaki.
Wspomnienia wracały - powracały bez końca, a on stał nieruchomy, bezradny jak szczeniak zaskoczony przez straszną burzę i trząsł się, bo prócz przyjaciół, z którymi uciekał, przypomniał sobie coś jeszcze.
Były jeszcze inne rzeczy, o których nie myślał od lat, a które czyhały tuż pod powierzchnią, czekając cierpliwie na wypłynięcie. Krwawe rzeczy.
Ciemność. Jakaś ciemność. Dom przy Neibolt Street i Bill krzyczący:
- Ty z-zabiłeś mojego b-brata, ty s-skurwysynu!
Czy to pamiętał? Tak. Pamiętał dostatecznie dużo, aby nie chcieć sobie tego przypomnieć. Mógł założyć się o swoje futro, że tak było.