Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Uważaj na niego – polecił.
– Jasne.
Saper przeniósł wzrok na Moby’ego. Chowaniec przycupnął przy drzwiach, spokojnie bawiąc się ogonem.
– Jak można się pożegnać z bhok’aralem?
– Kopem w tyłek – zgłosił propozycję Krost. – Jakże by inaczej?
– Chcesz tego spróbować z Mobym? – zainteresował się Skrzypek.
Wielki kapłan łypnął na niego spode łba, nie ruszając się z miejsca.
– Towarzyszył nam, gdy szliśmy przez wichurę, mam rację? – zapytał Crokus, podchodząc do pomarszczonego stworzonka. – Pamiętasz te wszystkie walki, których nie widzieliśmy? Osłaniał nas... przez cały czas.
– Tak – potwierdził saper.
– Miał ukryte motywy! – wysyczał Krost.
– Wszystko jedno.
– Bogowie, będzie tu samotny!
Crokus wziął bhok’arala w ramiona, nie wstydząc się łez, które wypełniły mu oczy.
Skrzypek odwrócił się, mrugając, i z wykrzywioną twarzą spojrzał na schody.
– Nie ma sensu tego przeciągać, Crokus – powiedział.
– Znajdę jakiś sposób, żeby cię odwiedzić – wyszeptał Daru.
– Zastanów się nad tym, co widzisz, Crokus – odezwała się Apsalar. – Moby wygląda na zadowolonego. A co do samotności, to skąd wiesz, czy tak będzie? Są inne Domy, inni strażnicy...
Chłopak skinął głową. Powoli wypuścił chowańca z objęć i postawił go na podłodze.
– Mam nadzieję, że nie ma tu żadnej porcelany.
– Słucham?
Crokus uśmiechnął się.
– Moby zawsze miał pecha do porcelany, czy może raczej porcelana do Moby’ego. – Położył dłoń na tępo zakończonej, bezwłosej głowie stworzenia, po czym wstał. – Chodźmy.
 
Bhok’aral śledził wzrokiem wchodzącą na schody grupę. Po chwili na górze rozbłysła czerń i wędrowcy zniknęli. Stworzenie nasłuchiwało uważnie, unosząc maleńką główkę, lecz z komnaty na górze nie dobiegł już żaden dźwięk.
Moby siedział bez ruchu jeszcze kilka minut, pociągając się machinalnie za ogon, po czym odwrócił się, pobiegł do korytarza i zatrzymał się przed zbroją.
Wielka przyłbica pochyliła się z cichym skrzypnięciem. Rozległ się ochrypły głos.
– Cieszę się, że moja samotność dobiegła końca, malutki. Tremorlor wita cię z całego serca... mimo że nabrudziłeś na podłogę.
 
Wickański jeździec zleciał z siodła i potoczył się do stóp Duikera. Pył i żwir posypały się na tarczę historyka. Chłopak z klanu Wron wyglądał niemal spokojnie. Zamknął oczy jak pogrążony we śnie. Dla niego jednak wszystkie sny już się skończyły.
Duiker przeszedł nad nim, zatrzymując się na moment w kurzu, które wzbił o upadające ciało. Krótki miecz, trzymany przez historyka w prawej dłoni, przykleiła do niej krew i przy każdym ruchu rękojeści słychać było stłumiony, kląskający dźwięk.
Po zrytej kopytami ziemi przed historykiem krążyli jeźdźcy. Z luk w ich szeregach wypadały strzały, brzęczące jak tygrysie muchy. Duiker uniósł tarczę, by osłonić się przed jedną, która mknęła wprost ku jego twarzy. Stęknął głośno, gdy pokryty skórą brzeg tarczy zdzielił go pod wpływem impetu w usta i brodę, rozszczepiając skórę.
Tarxiańska konnica przebiła się przez ich szeregi i tylko chwile dzieliły ją od odcięcia dwunastu ocalałych drużyn od reszty kompanii. Kontratak Wron był wściekły i gwałtowny, lecz również kosztowny. Co gorsza, posuwając się ze znużeniem naprzód, Duiker zdał sobie sprawę, że mógł być też nieudany.
Drużyny piechoty rozproszyły się i przeformowały w cztery grupy – tylko jedna miała znaczącą liczebność – które próbowały się teraz połączyć. W siodle trzymało się jeszcze zaledwie niespełna dwudziestu jeźdźców Wron. Wszystkich ich otoczyli tnący wściekle szerokimi tulwarami Tarxianie. Wszędzie widać było wijące się z kwikiem na ziemi, wierzgające z bólu wierzchowce.
Zad konia kawaleryjskiego omal nie zwalił Duikera z nóg. Historyk uskoczył, zbliżył się do Tarxianina i ciął sztychem miecza w jego ukryte pod garbowaną skórą udo. Cienka osłona opierała się przez chwilę, lecz gdy wsparł uderzenie całym swym ciężarem, poczuł, że broń wbiła się w ciało, sięgając kości. Obrócił miecz.
W tarczę Duikera walnął z impetem tulwar. Historyk pochylił się nisko, pociągając za sobą oręż, który uwiązł. Kiedy wyszarpnął miecz, jego dłoń zbroczyła świeża krew. Zaczął wyprowadzać wściekłe ciosy na biodro przeciwnika, aż koń odsunął się na bok i jeździec znalazł się poza jego zasięgiem.
Uniósł hełm, którego krawędź opadała mu na oczy, usunął mruganiem pot i pył, a potem ruszył w stronę większej grupki piechoty.
Od chwili, gdy Khundryle przynieśli im w Dolinie Sanimońskiej krwawe ocalenie, minęły trzy dni. Ich nieoczekiwani sojusznicy zakończyli bitwę, aż po zmierzch ścigając resztki rywalizujących z nimi plemion, które umknęły na pustynię. Potem zapewne wrócili na swe tereny i od tej pory ich nie widziano.
Nie ulegało wątpliwości, że ten cios przyprawił Korbolo Doma o furię. Ataki trwały teraz bez przerwy. Od ponad czterdziestu godzin toczyli nieustanną bitwę i nic nie zapowiadało jej rychłego końca.