Nie miałem odwagi, bo z dru-
giej strony. . . on może wcale nie być martwy.
— Matt, to nie ma żadnego sensu!
— Myślisz, że tego nie wiem? Gadam bez sensu, chodzą mi jakieś wariactwa
po głowie, ale zadzwoniłem do ciebie, bo jesteś jedyną osobą w Salem, która. . .
która. . . — przerwał i ponownie potrząsnął głową, po czym zaczął od początku.
— Pamiętasz, rozmawialiśmy o Dannym Glicku.
— Tak.
— I o tym, że umarł na złośliwą anemię, czyli na coś, co nasi dziadkowie
nazywali „wyniszczeniem”.
— Zgadza się.
— Mike go pochował. I to właśnie Mike znalazł psa Wina Purintona nadzia-
nego na bramę cmentarza. Spotkałem go wczoraj wieczorem u Della i. . .
3
— . . . ale nie mogłem tam wejść — zakończył. — Po prostu nie i mogłem.
Siedziałem na łóżku przez prawie cztery godziny, a potem wymknąłem się na dół
jak złodziej i zadzwoniłem do ciebie. Co o tym wszystkim myślisz?
165
Ben tymczasem zdjął krzyż z szyi i teraz od niechcenia przesuwał między palcami ogniwa grubego, srebrnego łańcucha. Dochodziła już piąta rano i zza
horyzontu powoli wstawał blask wschodzącego słońca.
— Myślę, że powinniśmy pójść do pokoju gościnnego i rozejrzeć się tam. Na
razie nic innego nie przychodzi mi do głowy.
— Teraz, kiedy skończyła się noc, to wszystko mnie samemu wydaje się snem
szaleńca. — Matt roześmiał się niepewnie. — Mam nadzieję, że tak właśnie było
i że Mike śpi spokojnie jak dziecko.
— W takim razie, chodźmy zobaczyć. Matt zawahał się.
— Zgoda — wykrztusił wreszcie z widocznym wysiłkiem, po czym zerknął
niepewnie na przedmiot trzymany przez Bena w dłoniach.
— Oczywiście — powiedział Ben i założył mu łańcuch na szyję.
— Wiesz, to śmieszne, ale naprawdę od razu lepiej się czuję. Sądzisz, że każą
mi go zdjąć, kiedy będą mnie odwozić do czubków?
— Chcesz rewolwer? — zapytał Ben.
— Nie, lepiej nie. Jeszcze wetknę go za pasek i odstrzelę sobie jaja.
Weszli po schodach — Ben pierwszy, Matt tuż za nim. Na piętrze znajdował
się krótki korytarz, biegnący w obie strony. Drzwi do sypialni Matta były po prawej stronie, otwarte, odsłaniając fragment wnętrza oświetlonego blaskiem nocnej lampki.
— W lewo — powiedział Matt.
Ben stanął pod drzwiami pokoju gościnnego. Co prawda, nie uwierzył w po-
tworności, o jakich opowiedział mu Matt, niemniej jednak poczuł, że ogarnia go niemożliwy do opanowania strach.
Otwierasz drzwi, a on wisi na konopnym powrozie z opuchniętą, czarną twa-
rzą, otwiera okropne, wybałuszone oczy i w i d z i cię, cieszy się, że przysze-dłeś. . .
Wspomnienie powróciło z taką siłą, że przez chwilę stał jak sparaliżowany,
nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Niemal czuł zapach wilgotnego tynku
i woń niewidocznych zwierząt. Wydawało mu się, że te zwyczajne, lakierowane
drzwi stanowią jedyną przegrodę oddzielającą go od tajemnic piekła.
Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Matt stał tuż za jego plecami, ściskając mocno w dłoni srebrny krzyż.
Okno wychodziło dokładnie na wschód i widać było przez nie krawędź słońca
wyłaniającego się właśnie zza linii wzgórz. Pierwsze nieśmiałe promienie wpa-
dały do wnętrza pokoju i wydobywając z pozornie idealnie czystego powietrza
kilkanaście złotych, tańczących pyłków, kładły się jasną plamą na białym prze-
ścieradle, pod którym leżał Mike Ryerson.
— Nic mu nie jest — szepnął Ben. — Śpi. Matt pokręcił głową.
— Okno jest otwarte — powiedział bezbarwnym tonem. — Wczoraj wieczo-
rem było zamknięte, jestem tego pewien.
166
Uwagę Bena przyciągnęła mała, czerwona plamka, odcinająca się wyraźnie od białego tła prześcieradła okrywającego pierś Ryersona.
— On chyba nie oddycha — wyszeptał Matt. Ben zrobił dwa kroki w kierunku
łóżka.
— Mike? Mike Ryerson! Obudź się, Mike!