— Tylko jak siÄ™ stÄ…d wydostaniemy, skÄ…d dostaniemy autobus, jeÅ›li czegoÅ› im nie damy? — Tim spojrzaÅ‚ na pozostaÅ‚Ä… trójkÄ™... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Sam Barry skinÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…. Dan McCorley także. — Dobra! — zawoÅ‚aÅ‚. — Możesz podejść.
* * *
— DziÄ™ki. — Bellow poszukaÅ‚ wzrokiem Vegi, najstarszego stopniem żoÅ‚nierza w okolicy.
— Uważaj pan na tyÅ‚ek, doktorku — powiedziaÅ‚ Vega. Nie uzbrojony facet dobrowolnie wchodzÄ…cy w gniazdo węży... Inaczej przywykÅ‚ oceniać ludzkÄ… inteligencjÄ™. Z drugiej strony doktorek to chÅ‚op z jajami, pomyÅ›laÅ‚.
— BÄ™dÄ™ uważaÅ‚ — zapewniÅ‚ go Paul Bellow. WziÄ…Å‚ gÅ‚Ä™boki oddech, zrobiÅ‚ trzy kroki, dziÄ™ki którym znalazÅ‚ siÄ™ na zakrÄ™cie korytarza i znikÅ‚ z oczu żoÅ‚nierzy TÄ™czy.
Zawsze wydawało mu się to dziwne, nawet komiczne, że bezpieczeństwo od niebezpieczeństwa dzieliło na ogół zaledwie kilka kroków... i może jeszcze zakręt korytarza.
Rozejrzał się dookoła z prawdziwym zainteresowaniem. Nieczęsto spotykał się z przestępcami w tych okolicznościach. I dobrze, że oni byli uzbrojeni, on zaś bezbronny. Potrzebują przecież uczucia pewności płynącego z samego faktu posiadania broni, by zapomnieć, przynajmniej na chwilę, że to oni złapani zostali w pułapkę.
— JesteÅ› ranny — powiedziaÅ‚, gdy tylko dostrzegÅ‚ Tima.
— Nic wielkiego, zwykÅ‚e zadrapania.
— Chcesz może, żeby ktoÅ› siÄ™ tobÄ… zajÄ…Å‚?
— To nic wielkiego — powtórzyÅ‚ Tim O’Neil.
— Doskonale, to twoja twarz, nie moja. — Bellow rozejrzaÅ‚ siÄ™ dookoÅ‚a, policzyÅ‚ terrorystów. ByÅ‚o ich czterech, uzbrojonych w AKMS, o ile pamięć go nie myliÅ‚a. RozpoznaÅ‚ Sandy Clark. ZakÅ‚adników naliczyÅ‚ oÅ›mioro, bardzo przestraszonych, ale czy można byÅ‚o spodziewać siÄ™ po nich czegoÅ› innego? — Powiedz, Tim, czego tak naprawdÄ™ chcesz?
— Autobusu, i to zaraz.
— Dobrze, to może nawet da siÄ™ zrobić, ale potrzebujemy czasu, trzeba to wszystko zorganizować, a poza tym rozumiesz, daj coÅ› w zamian.
— Co takiego?
— Na przykÅ‚ad zwolnij paru zakÅ‚adników.
— Mamy ich tylko oÅ›miu!
— Tim, sÅ‚uchaj, ja też mam nad sobÄ… szefów, takich na przykÅ‚ad, którzy mogÄ… zaÅ‚atwić ci autobus, ale muszÄ™ coÅ› im dać, bo inaczej oni nie dadzÄ… mi nic, co mógÅ‚bym dać wam. W takÄ… gramy grÄ™, Tim. — Bellow nadal zachowywaÅ‚ spokój. — Każda gra rzÄ…dzi siÄ™ swoimi reguÅ‚ami. Stary, przecież wiesz o tym lepiej niż ja.
— No i...?
— No i jako znak dobrej woli daj mi paru zakÅ‚adników, najlepiej kobiety i dzieci, to zawsze fajnie wyglÄ…da w telewizji. — Doktor jeszcze raz przyjrzaÅ‚ siÄ™ zakÅ‚adnikom. Czterech mężczyzn, cztery kobiety. Dobrze byÅ‚oby wyrwać im Sandy Clark.
— A potem?
— A potem powiem szefom, że chcesz autobusu i okazaÅ‚eÅ› dobrÄ… wolÄ™. Mam ciÄ™ wobec nich reprezentować, prawda?
— Pewnie jeszcze jesteÅ› po naszej stronie — powiedziaÅ‚ ktoÅ›. Dopiero teraz doktor Bellow dostrzegÅ‚, że wÅ›ród terrorystów sÄ… bliźniacy, najwyraźniej nie odstÄ™pujÄ…cy siÄ™ na krok. Bliźniacy-terroryÅ›ci. Ciekawy przypadek kliniczny.
— Nie, tego bym nie powiedziaÅ‚. SÅ‚uchajcie, nie mam zamiaru traktować was jak durniów. Lepiej ode mnie wiecie, w jakiej znaleźliÅ›cie siÄ™ sytuacji. Ale jeÅ›li czegoÅ› chcecie, to lepiej zacznijcie siÄ™ targować. Takie sÄ… zasady gry, nie ja je zresztÄ… wymyÅ›liÅ‚em. Jestem tylko poÅ›rednikiem. JeÅ›li potrzeba wam czasu, żeby wszystko sobie przemyÅ›leć, to bardzo dobrze, bÄ™dÄ™ pod rÄ™kÄ….
— Dajcie nam autobus.
— W zamian za co?
— Dwie kobiety. TÄ™ i tÄ™.
— MogÄ… pójść ze mnÄ…? — spytaÅ‚ doktor. Tim, cud nad cuda, wskazaÅ‚ na Sandy Clark. OkolicznoÅ›ci najwyraźniej go przerosÅ‚y i to też mogÅ‚o siÄ™ obrócić na korzyść negocjatora.
— Dobra, ale zaÅ‚atw nam ten cholerny autobus!
— ZrobiÄ™ co w mojej mocy — obiecaÅ‚ psychiatra, dajÄ…c znak dwom kobietom, by poszÅ‚y za nim.
* * *
— MiÅ‚o znów pana zobaczyć, doktorku — powiedziaÅ‚ spokojnie Vega. — Hej, Å›wietnie siÄ™ pan spisaÅ‚ — dodaÅ‚ natychmiast, widzÄ…c dwie uwolnione zakÅ‚adniczki. — MiÅ‚o mi paniÄ… zobaczyć, pani Clark. Jestem Julio Vega — zakoÅ„czyÅ‚ szarmancko.
— Mamo! — Patsy Clark nie wytrzymaÅ‚a w bezpiecznym miejscu. WyskoczyÅ‚a i rzuciÅ‚a siÄ™ matce na szyjÄ™. W tym momencie dwaj żoÅ‚nierze SAS, którzy wÅ‚aÅ›nie pojawili siÄ™ na miejscu, wyprowadzili kobiety z terenu zagrożenia.
— Vega do dowództwa.
— Price do Vegi.
— Powiedz Szóstce, że jego żona i córka sÄ… bezpieczne.
* * *
John, mając obok siebie Chaveza, siedział w mikrobusie, niczego nie pragnąc tak jak przejęcia dowództwa. Obaj usłyszeli podany przez radio komunikat. Obaj drgnęli, obaj odczuli ulgę. Tylko że terroryści mieli jeszcze szóstkę zakładników.
— Tu Clark, przyjÄ…Å‚em, jak wyglÄ…da sytuacja?
* * *
Vega przekazał radio doktorowi Bellowowi.
— John, tu Paul.
— Co tam siÄ™ wÅ‚aÅ›ciwie dzieje, doktorze?
— Daj mi parÄ™ godzin i dostarczÄ™ ci ich elegancko zapakowanych, John. WiedzÄ…, że wpadli w puÅ‚apkÄ™. Wystarczy, że bÄ™dziemy z nimi rozmawiali. Jest ich czterech, wszyscy koÅ‚o trzydziestki, wszyscy uzbrojeni. MajÄ… szeÅ›cioro zakÅ‚adników. Ale rozmawiaÅ‚em z ich przywódcÄ… i ten chÅ‚opak da siÄ™ urobić.
— Doskonale, bÄ™dziemy na miejscu za dziesięć minut. Czego chcÄ…?
— Tego co zwykle. Autobusu, żeby ich gdzieÅ› zabraÅ‚.
Clark zastanawiał się przez chwilę. Gdyby wyszli, jego ludzie załatwią ich bez problemu. Cztery strzały. Dziecko by sobie poradziło.
— Damy im ten autobus? — spytaÅ‚.
— Na razie nie. Niech trochÄ™ poczekajÄ….
— Dobra, doktorze, to paÅ„ska dziaÅ‚ka. Dowiem siÄ™ wiÄ™cej, kiedy przyjadÄ™ na miejsce. Do zobaczenia. Koniec.
— Do zobaczenia. — Lekarz oddaÅ‚ radio sierżantowi. Na Å›cianie wisiaÅ‚ plan piÄ™tra szpitala. — ZakÅ‚adnicy sÄ… tutaj — pokazaÅ‚. — TerroryÅ›ci tu i tu. WidziaÅ‚em bliźniaków, wszyscy sÄ… biali, po trzydziestce, uzbrojeni w KaÅ‚asznikowy ze skÅ‚adanÄ… kolbÄ….
Vega skinął głową.
— Åšwietnie. Gdyby przyszÅ‚o nam zaatakować...
— Nie przyjdzie. A przynajmniej nie widzÄ™ takiej koniecznoÅ›ci. Ich przywódca nie jest mordercÄ…, a przynajmniej nie uważa siÄ™ za mordercÄ™.

Tematy