Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Po prostu go widziała; świadoma, obecna, waliła pięściami w drzwi piwnicy. Nie była już Grace Mitowski, była Rachael Adams, ciotką. Laury.
Nie tylko tę dramatyczną scenę z życia Rachael mogła przywołać z tak ostrą wyrazistością. Znała najintymniejsze myśli tej kobiety, jej nadzieje i marzenia, niechęci i obawy; dzieliła jej najgłębiej skrywane sekrety, bo te myśli, nadzieje, marzenia, obawy i sekrety były jej własnością.
Otworzyła oczy i potrzebowała zaledwie chwili, by prze­stawić się na świat współczesny.
REINKARNACJA
Zamknęła słownik.
Boże, dopomóż - pomyślała. - Czy ja w to wierzę? Czy naprawdę żyłam już przedtem? I Carol już żyła? I dziewczyn­ka, którą nazwano Jane Doe?
Jeśli to prawda, jeśli dano jej szansę - przypominając po­przednie wcielenie, Rachael Adams - ocalenia życia Carol w obecnym wcieleniu, to marnuje cenny czas.
Podniosła słuchawkę, żeby zadzwonić do Tracych, zasta­nawiając się, jak na Boga, sprawić, aby jej uwierzyli.
Brak sygnału.
Przycisnęła kilka razy widełki.
Nic.
Odłożyła słuchawkę i podążyła wzrokiem za przewodem aż do gniazdka w ścianie. Został przegryziony. Na pół.
Arystofanes.
Przypomniała sobie inne rzeczy, które powiedział jej w ogrodzie Palmer Wainwright: „Są pewne siły, mroczne i po­tężne, które chcą, aby wydarzenia potoczyły się zgodnie z ich planami. Dążą do tragedii. Chcą znów być świadkiem jej koń­ca, pełnego gwałtu i krwi... Rosną w siłę... dobre i złe, wrogie i przyjazne. Ty jesteś po właściwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez cały czas musisz się strzec kota”.
Uświadomiła sobie, że ciąg paranormalnych zdarzeń był nierozerwalnie związany z kotem od samego początku. Śro­da w zeszłym tygodniu. Kiedy tego dnia obudziła się nagle z popołudniowej drzemki - wyrwana z koszmarnego snu o Carol - za oknem szalał niewiarygodnie potężny ogień za­porowy błyskawic. Chwiejnym krokiem przeszła przez pokój i oparła się o parapet, a kiedy stała tam na słabych, artretycznych nogach, na wpół rozbudzona i na wpół śpiąca, miała osobliwe uczucie, że coś potwornego wyszło za nią z koszmaru sennego, coś demonicznego, z uśmieszkiem nie­nasycenia przylepionym do twarzy. Przez kilka sekund uczu­cie to było tak silne, że bała się odwrócić i spojrzeć za siebie. Jednak odsunęła od siebie tę dziwną myśl jako pozostałość snu. Teraz oczywiście wiedziała, że tylko pozornie udało jej się o niej zapomnieć. Coś dziwnego rzeczywiście było z nią w pokoju - duch, czyjaś obecność; nazwijcie to, jak chcecie. Było tam. A teraz jest w kocie.
Wyszła z gabinetu i przeszła korytarz.
W kuchni znalazła przegryziony przewód drugiego tele­fonu.
Ani śladu Arystofanesa.
Grace czuła jednak, że czai się gdzieś w pobliżu, może na­wet tak blisko, by ją obserwować. Zdawała sobie sprawę z je­go obecności albo tego czegoś w nim.
Nasłuchiwała. W domu panowała nienaturalna cisza. Chciała pokonać parę metrów dzielących ją od drzwi wej­ściowych, przekroczyć je i znaleźć się na dworze, ale obawa przed nagłym, gwałtownym atakiem była silniejsza niż ta po­kusa.
Pomyślała o pazurach i zębach kota. To nie był tylko zwy­kły domowy pieszczoch, zabawny syjamczyk o puszystej mordce i bystrym spojrzeniu. Teraz był także bezlitosną małą maszyną do zabijania; pod cienką warstewką udomowienia kryły się dzikie instynkty. Myszy, ptaki i wiewiórki czuły przed nim respekt i lęk. Czy jednak mógł zabić dorosłego człowieka?
Tak - doszła do wniosku zaniepokojona. - Tak, Arysto­fanes mógłby mnie zabić, jeśli zaatakowałby z zaskoczenia i dobrał się do mojego gardła lub oczu.
Powinna zostać w domu i nie drażnić kota do czasu, aż sama się uzbroi i poczuje pewnie w takim stopniu, by wygrać walkę.
Pozostał jeszcze telefon w sypialni na drugim piętrze. Po­szła ostrożnie na górę, chociaż wiedziała, że i to połączenie będzie przerwane.
I miała rację.
Jednak wyprawa nie była bezowocna. Pistolet. Wysunęła szufladę szafki nocnej i wyjęła naładowaną broń. Przeczu­wała, że będzie jej potrzebna.
Syk. Szelest.
Za jej plecami.