Każdy jest innym i nikt sobą samym.

O gdyby...
— Stój! — powiedział Drud; w tym momencie wiatr,
uderzając w okno z nieoczekiwaną siłą, omal nie zgasił
lampy; zaszeleściły stronice olbrzymiego zeszytu Stubbsa
i coś podobnego do dźwięku ucichającego kamertonu
zadźwięczało w kącie.
— Co tam tak subtelnie i delikatnie dźwięczy? — spy-
tał Drud. — Czy to nie harfę zgubił Eol?
Stubbs powiedział:
— Najpierw objaśnię, a potem pokażę. Podczas dłu-
gich nocnych godzin wymyśliłem i zrobiłem maszynę dla
radowania słuchu. Po Bożym Narodzeniu, Nowym Roku,
dniu urodzin i wielu innych dniach nie tak znów waż-
nych, ale mających niewytłumaczalny związek ze stanem
duszy, pozostaje wiele pustych butelek. Proszę popatrzeć
— oto fortepian Stubbsa.
89
Mówiąc to, wyciągnął zza zasłony poziomo ustawioną
drewnianą ramę; pod jej górną listwą wisiał na sznur-
kach cały szereg maleńkich i dużych butelek; ich dna
były odcięte. Ta muzykalna konstrukcja, kołysząc się w
rękach Stubbsa, dźwięczała; latarnik wziął pałeczkę i
przejechał nią po rzędzie butelek w prawo i w lewo; roz-
legł się akord, podobny do dźwięku pośredniego między
śmiechem i zawodzeniem, jaki wydaje znerwicowany
człowiek, jeśli się go mocno połaskocze.
— Co ci zagrać? — spytał Stubbs, wywijając swoją pa-
łeczką „dzyń-dzyń” i ,,di-di-do-don”. Dźwięk był niegłę-
boki i przyjemny, jak prosty uśmiech. — Co więc zagrać?
Taniec lub pieśń albo, jeśli chcesz, melodię operową?
Stopniowo rozszerzyłem swój repertuar do osiemnastu
— dwudziestu kawałków; moje ulubione melodie to
„Wiatr w górach”, „Fandango”, „Santa Lucia” i jeszcze
coś niecoś, na przykład walc „Pachnący kwiatek”.
— Spróbujmy „Fandango” — powiedział Drud, sa-
dowiąc się na krześle z fajką w zębach. — Zaczynaj, a ja
będę pogwizdywać i w ten sposób będziemy mieli flet,
lirę i dzwonki.
Stubbs przerzucał pałeczkę pośród śpiewających bute-
lek szybkimi niezmordowanymi ruchami ręki i zaczął
odtwarzać piękną melodię, pełną radosnego triumfu ży-
cia. Ale już po pierwszych taktach specyfika instrumentu,
stworzonego nie dla liryki, lecz dramatu, zmusiła koncer-
tujących do zaniechania podjętej melodii.
— Spróbujmy coś innego. — Drud zaczął cicho gwiz-
dać, przysłuchując się... — O, to, to będzie tak samo
brzmiało z orkiestrą.
— Proszę zagwizdać raz jeszcze. — Stubbs przechylił
głowę, nasłuchując, wreszcie uchwycił motyw. — Aha! Na
średnim rejestrze.
90
Zadzwonił pałeczką. Drud podał ton, gwiżdżąc z prze-
jęciem, był to zwinny, elektryzujący gwizd o miękkiej
tonacji. Gwizdał wspaniale. Stubbs był także w transie.
Grali walca z „Fausta”. Oto przesunął się cichy cień Mał-
gorzaty; w ślad za nią podążał w zamyśleniu delikatnie
uśmiechający się młodzieniec we wspaniałym ubraniu i z
próżną duszą.
— To jest świetne, dobrze! — krzyknął Stubbs, gdy
skończyli. — Teraz zapalimy. Co następne?
Śmiejąc, paląc i niepokojąc się, żeby Drud nie powró-
cił z cichej krainy muzyki ku ponurej rzeczywistości,
Stubbs pośpiesznie przygrywał, podtrzymując w nim
dziecięcą chęć przedłużenia radosnej zabawy. W ten spo-
sób przechodząc od jednej melodii do drugiej, rozpoczęli
i przegrali piosenkę „Ben-Belt”, którą śpiewa Trylby u
Dumourieza, „Długą drogę do Tipperary”, „Krzyż Połu-
dniowy”, drugi walc Godarda, „Stray frak” Berangera i
„Santa Lucia”.
Niebawem zaczęło świtać; pierwszy wysiłek dnia, któ-
ry rozpoczął swoją drogę pośród burzliwego oceanu no-
cy, otaczał żółtą plamę lampy szarym, porannym rozgar-
diaszem; widoczne były już z okna fale i piana morska.
Wiatr ucichał.