Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Bo też nań zasłużył – odpowiedział drugi oficer. – Kto by to inny podjął się przedrzeć do króla?
– A ja słyszałem – dodał trzeci – że między wiśniowiecczykami było kilku ochotników, ale po tak strasznym
przykładzie pewnie już wszystkich ochota odeszła.
– Bo też to i niepodobna. Wąż się nie prześliźnie.
– Jako żywo! czyste by to było szaleństwo!
Oficerowie przeszli. Nastała znów chwila milczenia. Nagle Wołodyjowski rzekł:
– Słyszałeś, Janie?
– Słyszałem – odpowiedział Skrzetuski – Moja dziś kolej.
– Janie! – rzekł poważnie Wołodyjowski – znasz mnie od dawna i wiesz, że się przed hazardem nierad cofam;
ale co innego hazard, a co innego proste samobójstwo.
– I tyż to mówisz, Michale?
– Ja, bom ci przyjaciel.
– I jam ci przyjaciel: dajże mnie kawalerski parol, że nie pójdziesz trzeci, jeżeli ja zginę.
– O! nie może być! – zakrzyknął Wołodyjowski.
– A widzisz, Michale! Jakże to możesz ode mnie wymagać tego, czego byś sam nie uczynił? Niechże się dzieje
wola boża!
– To pozwól mi iść razem.
– Książę zabrania, nie ja – a tyś żołnierz i słuchać musisz.
Pan Michał zamilkł, bo istotnie żołnierz to był przede wszystkim, więc począł tylko wąsikami ruszać gwałtownie
przy księżycu, na koniec rzekł:
– Noc bardzo widna – nie idź dzisiaj.
– Wolałbym, żeby była ciemniejsza – odrzekł Skrzetuski – ale zwłoka niepodobna. Pogoda, jako widzisz,
uczyniła się na długo, a tu prochy się kończą, żywność się kończy. Żołnierze już na majdanie kopią korzonków
szukając – innym dziąsła gniją od paskudztwa, które jedzą. Dziś pójdę, zaraz; jużem się z księciem pożegnał.
– To widzę, żeś po prostu desperat.
Skrzetuski uśmiechnął się smutno.
– Bodajże cię, Michale. Pewnie, że w rozkoszach nie opływam, ale dobrowolnie śmierci nie będę szukał, boć to i
grzech, a zresztą nie o to chodzi, żeby zginąć, jeno o to, żeby wyjść i dojść do króla, i obóz zbawić.
Wołodyjowskiego porwała nagle taka chęć powiedzieć Skrzetuskiemu wszystko o kniaziównie, że prawie już
usta otwierał; ale pomyślał sobie: „Od nowiny w głowie mu się pomiesza i tym łacniej go schwytają” – więc ugryzł
się w język i zmilczał, a natomiast spytał:
– Którędy pójdziesz?
– Mówiłem księciu, że pójdę przez staw, a później rzeką, póki się daleko za tabor nie przedostanę. Książę
powiedział, że to lepsza droga niż inne.
– Nie ma, jak widzę, rady – odrzekł Wołodyjowski. – Raz człeku śmierć przeznaczona, a lepsza na polu chwały
niż na łożu. Bóg cię prowadź! Bóg cię prowadź, Janie! Jeżeli nie zobaczymy się na tym świecie, to na tamtym, a ja
ci serca pewnie dochowam.
– Jako i ja tobie. Bóg ci zapłać za wszystko dobre. A słuchaj, Michale, jeżeli zginę, oni mnie może nie
sprezentują jako pana Longina, bo zbyt srogą naukę dostali, ale się pewnie i tak jakowymś sposobem pochwalą;
niechże w takim razie stary Zaćwilichowski pojedzie do Chmielnickiego po moje ciało, bo nie chciałbym, aby mnie
psi po ich taborze włóczyli.
– Bądź pewien – odrzekł Wołodyjowski.
Pan Zagłoba, który z początku na wpół przytomnie rozmowy słuchał, zrozumiał wreszcie, o co idzie, ale nie
znalazł w sobie już dość siły, aby wstrzymywać lub odmawiać, tylko począł jęczeć głucho:
– Wczoraj tamten, dziś ten... Boże! Boże! Boże!...
– Ufaj waćpan – rzekł Wołodyjowski.
– Panie Janie!... – zaczął Zagłoba.
I nie mógł nic więcej powiedzieć, jeno siwą, strapioną głowę wsparł na piersi rycerza i tak tulił się do niego jak
niedołężne dziecko.
W godzinę później Skrzetuski pogrążył się w wody zachodniego stawu.
Noc była bardzo widna i środek stawu wyglądał jak srebrna tarcza, ale Skrzetuski zniknął natychmiast z oczu,
brzeg bowiem porośnięty był gęsto sitowiem, trzciną i bucianem; dalej pomiędzy rzadszą trzciną rosły w obfitości
grążele, rdest wodny i roślęże. Cała ta mieszanina szerokich i wąskich liści, oślizłych łodyg, wężowatych skrętów,
chwytając za nogi i wpół ciała, utrudniała niezmiernie posuwanie się naprzód, ale ukrywała przynajmniej rycerza
przed oczyma straży. O przepłynięciu przez jasną środkową szybę nie było co i myśleć, bo każdy czarniawy
przedmiot byłby na niej spostrzeżony z łatwością. Skrzetuski więc postanowił okrążyć brzegiem cały staw aż do
bagienka leżącego po drugiej stronie, przez które wpływała do stawu rzeka. Prawdopodobnie stały tam straże
kozackie albo tatarskie, ale za to rósł cały las trzcin, którego brzegi były tylko wycięte na szałasy dla czerni.
Dostawszy się raz do bagienka, można się było posuwać wśród trzcin nawet we dnie, chybaby topielisko okazało się
zbyt głębokie. Lecz i ta droga była straszna. Pod tą śpiącą wodą, nie głębszą z brzegu nad stopę, taiło się głębokie na
łokieć i więcej błoto. Za każdym krokiem Skrzetuskiego na powierzchnię wód wydostawało się mnóstwo baniek,
których bulgotanie doskonale można było słyszeć wśród ciszy. Prócz tego mimo całej powolności jego ruchów