Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Chciał przekonać się, czy Boylan żartuje, lecz w jego oczach nie dostrzegł błysku dobrego humoru.
- Próbowałem też towarzystwa psa. To był duży wilczur irlandzki. Brutus. Cudowne psisko! Miałem go pięć lat i przywiązaliśmy się do siebie. Później ktoś otruł ten mój surogat. - Roześmiał się krótko. - Wiesz, Rudolfie, co to znaczy surogat?
- Wiem - odpowiedział rozdrażniony pytaniami na wzór szkolny.
- Ma się rozumieć - powiedział tamten nie pytając o definicję. - Tak. Bez wątpienia muszę mieć wrogów. Albo po prostu mój Brutus gonił czyjeś kury.
Rudolf ściągnął i trzymał w ręku buty nie wiedząc, co z nimi robić.
- Postaw to gdziekolwiek - powiedział gospodarz. - Perkins włoży wadery do samochodu, jak będę cię odwoził do domu. Do licha! - Zauważył drobne rozdarcie. - Są uszkodzone, słowo daję!
- To drobiazg. Odda się je do wulkanizacji.
- Nie, nie. Perkins się tym zajmie. On przepada za reperowaniem rozmaitych rzeczy.
Boylan powiedział to takim tonem, jak gdyby Rudolf miał pozbawić Perkinsa największej przyjemności, gdyby reperację waderów wziął na siebie. Z tymi słowy ruszył w stronę stolika barowego. Uznał trunek za nazbyt rozcieńczony wodą, więc do swojej szklanki dolał whisky.
- Chciałbyś obejrzeć dom, Rudolfie? - Uparcie zwracał się doń po imieniu.
- O, tak.
Bardzo był ciekaw, jak może wyglądać zbrojownia. Takie muzeum widział tylko raz w życiu. W Brooklynie, kiedy pojechał tam na zawody lekkoatletyczne.
- To dobrze. Będzie ci to pomocne, kiedy sam zostaniesz przodkiem. Zorientujesz się, jaką krzywdę można wyrządzić przyszłym potomkom. Szklankę weź z sobą.
W hallu stała duża rzeźba z brązu przedstawiająca tygrysicę, która rozdziera pazurami grzbiet bawołu.
- Dzieło sztuki - mruknął Boylan. - Gdybym był patriotą, oddałbym to w czasie wojny do przetopienia na armaty.
Otworzył kolosalne, dwuskrzydłowe drzwi rzeźbione w kupidynki i girlandy.
- Sala balowa - oznajmił i przycisnął wyłącznik na ścianie.
Pokój był ogromny - prawie tak duży jak sala gimnastyczna w szkole. U wysokiego na dwa piętra sufitu wisiał wielki kryształowy żyrandol cały spowity w płótna. Było w nim ledwie kilka żarówek, które przez zabezpieczającą osłonę świeciły mętnie, anemicznie. Pod ścianami stały szeregami dziesiątki drewnianych krzeseł w pokrowcach.
- Mój ojciec mówił - ciągnął pan domu - że jego matka podejmowała tu raz siedemset osób. Orkiestra grała walce. Dwadzieścia pięć instrumentów! Istny wieczór klubowy. Prawda, Rudolfie. Grywasz nadal w "Jack i Jill"?
- Nie. Skończył się nasz trzytygodniowy kontrakt.
- Urocza dziewczyna z tej małej... - Jakże jej na imię?
- Julia.
- Oczywiście! Julia. Nie spodobałem się jej, prawda?
- Nic nie mówiła na ten temat.
- Powtórz jej, że moim zdaniem jest urocza. Może to udobrucha małą Julię.
- Dobrze. Powtórzę.
- Siedemset osób! - Boylan podniósł ręce tak, jak gdyby obejmował partnerkę i zadziwiająco lekko wykonał parę walcowych kroków; whisky prysnęła ze szklanki na jego dłoń. - Miałem niegdyś wielkie wzięcie na wieczorkach tanecznych z okazji towarzyskiego debiutu młodych panienek. - Sięgnął po chustkę do nosa i wytarł rękę. - Może sam wydam tu bal. Bal w wigilię Waterloo. Wiesz coś i o tym?
- Tak. Chodzi o oficerów Wellingtona. Widziałem w kinie Becky Sharp.
Czytał również Byrona, lecz nie zamierzał się popisywać przed Boylanem.
- A znasz "Pustelnię Parmeńską"?
- Nie.
- Przeczytaj, kiedy będziesz trochę starszy - powiedział Boylan obiegając salę balową ostatnim spojrzeniem. - Biedny Stendhal! Marniał w Civitavecchia, później umarł w zapomnieniu, lecz został wierzycielem potomności.
Aha, pomyślał Rudolf. Widać, że przeczytałeś tę książkę. Zarazem jednak był zadowolony. Bądź co bądź uczestniczył w rozmowie literackiej.
- Port Philip to dla mnie Civitavecchia - zakończył gospodarz.
Byli znów w hallu i Boylan zgasił żyrandol. Jeszcze raz zajrzał do przestrzennej, spowitej w płótna ciemności.
- Przybytek godny sów - powiedział.
Drzwi zostawił otwarte i poprowadził gościa w głąb domu.
- Biblioteka - rzucił zwięźle, uchylając następne drzwi, za którymi znajdował się bardzo duży pokój, cały obstawiony książkami, pachnący skórą i kurzem.
- Oprawne komplety dzieł - wyjaśnił i drzwi zamknął. - Cały Wolter. Takie rzeczy. Kipling.
Otworzył następne drzwi i włączył światła.
- Zbrojownia. Każdy inny nazwałby to gabinetem myśliwskim, ale mój dziad miał gest i rozmach.
Pokój miał boazerię z mahoniu na wysoki połysk, a na oszklonych szaragach stały rzędami fuzje myśliwskie i sztucery. Ściany zdobiły trofea - poroża i wypchane bażanty o długich, lśniących wielobarwnie ogonach. Broń połyskiwała od oliwy. Wszystko było idealnie odkurzone, a mahoniowe komody z błyszczącymi okuciami z brązu przywvodziły na myśl kabinę okrętową.
- Jesteś strzelcem, Rudolfie? - zapytał Boylan sadowiąc się okrakiem na krytym skórą stołku w kształcie siodła.
- Nie - odrzekł chłopiec, którego ręce aż świerzbiały, by dotknąć pięknej broni.