Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Z czasem, gdy stary Mistrz zauważył, z jaką cierpliwością Robinton pracuje z najbardziej zapóźnionymi uczniami, nieco złagodniał. Wymknęło mu się słówko aprobaty, jedno, a potem drugie. Sam miał zbyt gwałtowny temperament i za szybko rwał się do wymierzania klapsów za nieuwagę, więc powierzył Robintonowi nie tylko opóźnionych w nauce, ale i najmłodszych uczniów, których należało uczyć podstawowych Ballad Instruktażowych. Chłopcu to nie przeszkadzało; właściwie nawet miło mu było śpiewać swoje wczesne piosenki, które Gennell włączył do kanonu nauczania na najniższym poziomie. Po cichu cieszył się, że jego muzyka się przydaje i że może ją śpiewać, nie lękając się wybuchów Petirona.
Przez kilka dni w każdym siedmiodniu miał też obowiązek objeżdżania odległych gospodarstw i Warowni, często będąc tam jedynym człowiekiem z zewnątrz, jakiego mieszkańcy w ogóle widywali. Wyprawy te miały się skończyć z chwilą nadejścia zimowej pogody nad wysokie wzgórza. Kopiował więc dodatkowe utwory dla gospodarzy, żeby mogli się ich uczyć przez zimę, zanim odwiedzi ich znów. Z każdego wyjazdu pisał sprawozdanie; ku jego zdumieniu, Lobirn czytał je wszystkie z wielką uwagą.
Oprócz Robintona i trzech uczniów Lobirna, w Warowni był jeszcze jeden czeladnik — Mallan, urodzony w Wysokich Rubieżach. On także uczył w odległych miejscach, tyle że miał przydzielone inne trasy, i też prowadził niektóre zajęcia w dużej Warowni. Obydwaj czeladnicy zamieszkiwali niewielką kwaterę na piętrze, na którym mieszkał Władca Warowni; były tam dwie małe sypialnie i spory pokój dzienny. Łazienkę, usytuowaną na końcu korytarza, dzielili z trzema uczniami, którzy sypiali w jednym dużym wewnętrznym pokoju. Mistrz Lobirn mieszkał w apartamencie przy zewnętrznej ścianie wraz z żoną, Lotricią, niepozorną kobietą o uroczym uśmiechu i miłym obejściu, przypominającą Betrice. Kiedy poznała Lobirna, była uczennicą w Cechu Uzdrowicieli, ale gdy się pobrali, zakończyła naukę i pojechała wraz z nim na placówkę w Wysokich Rubieżach, gdzie zajęła się wychowywaniem czwórki dzieci, urodzonych w tym związku. Jedna z ich córek wyszła za tamtejszego gospodarza i z rzadka tylko przyjeżdżała z dziećmi do swoich rodziców. Synowie terminowali w innych cechach, choć od czasu do czasu zjawiali się na Zgromadzeniach w Warowni.
— Wszyscy są głusi jak pieńki — usłyszał kiedyś Robinton z ust pełnego niesmaku Lobirna. — Podobni są w tym do matki. Ale jestem z nich zadowolony. Całkiem zadowolony.
Lotricią zawsze przynosiła dodatkowe smaczne kąski „swoim chłopakom” — jak określała uczniów i czeladników.
— Wszyscy rośniecie, a tylko skóra na was i kości — narzekała uszczęśliwiona, a jej dary były zawsze mile widziane.
Czas mijał Robintonowi na ciągłych podróżach i intensywnych zajęciach w Warowni, więc niewiele miał okazji do komponowania. Nabrał nawyku zapisywania dźwięczących mu w głowie melodii po drodze; często się zatrzymywał, by swoim drobnym, ścieśnionym pismem notować takty, które wygwizdał albo wyśpiewał, wspinając się i schodząc po stromych górskich dróżkach. Kilka razy ledwie uniknął kontuzji, gdy komponowanie tak go pochłonęło, że zboczył z wąskich ścieżek poczty sztafetowej, które nierzadko były jedyną drogą do odwiedzanych przezeń gospodarstw. Komponowanie w czasie wędrówki miało tę dobrą stronę, że mógł śpiewać i grać na cały głos i nieraz odpowiadało mu echo z otaczających gór.

Tematy