— I co?
— Powiedział, że jest gotów zaryzykować.
— Pewnie. Powiedział ci też, że to jego karabin zabrała ze sobą do tej szopy?
Zdaje się, że ten facet kolekcjonuje broń, a ona podkradła mu jeden z eksponatów.
Jak sądzisz, jak to świadczy o jego zdolności logicznego podejścia do tej sprawy?
„Nienawidziła mojej. . . ”.
— Kiedy się o tym dowiedziałeś?
— Przed chwilą. — Przerwał. — Ze źródła w laboratorium balistycznym.
Zaklął. Nie wiedziałem, jaka część jego złości wynika z tego, że musi zdo-
bywać informacje z drugiej ręki, a jaka z tego, że mógłbym podjąć współpracę
z Mahlonem Burdenem.
— Więc twierdzisz, że powinienem odrzucić jego propozycję? — spytałem.
— Ja mam ci mówić, co robić? Chyba żartujesz. Po prostu chcę, żebyś to
dokładnie przemyślał.
— Nic innego nie robię, Milo.
— A spytałeś go o tego jej chłopaka?
102
— O nic go nie spytałem. Nie chciałem się angażować, dopóki nie podejmę decyzji, co z tym zrobię.
— Coś mi się zdaje, że już się w to zaangażowałeś, stary.
— Co ci leży na żołądku, Milo?
— Nic. Do diabła, nie wiem. Może myśl, że masz pracować dla drugiej strony.
— Nie dla, lecz z drugą stroną.
— Na to samo wychodzi.
— A właściwie dlaczego on jest po drugiej stronie?
— Dobrzy ludzie i źli ludzie. Czy przychodzi ci do głowy jakiś bardziej wy-
razisty podział?
— On nie pociągnął za spust, Milo. On jedynie ją spłodził.
— Była stuknięta. Skąd to się u niej wzięło?
— Co, wina wypływająca z samego faktu ojcostwa?
Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza.
— Dobrze, dobrze, wiem — powiedział. — Dlaczego mu nie współczuję —
on też jest ofiarą. Tylko, że ja cię ściągnąłem, żebyś pomógł dzieciom i zrobił
coś pozytywnego w tym całym bałaganie. Chyba po prostu nie chcę, żebyś został
wykorzystany. . . do wybielenia jej postępku.
— Nie ma takiej możliwości. To, co zrobiła, jest niepodważalne, Milo.
— Racja. W porządku, przepraszam. Nie chciałem tak na ciebie wsiąść. Po
prostu miałem wspaniały dzień. Właśnie wróciłem z innego miejsca zbrodni. Za-
bójstwo dziecka.
— Cholera.
— Jasna cholera. Ofiara miała dwa lata. Narzeczony mamusi naszprycował
się po uszy i wykorzystał dzieciaka jak bokserski worek treningowy. Sąsiedzi słyszeli, jak dziecko zawodziło przez cały dzień i dwa tygodnie temu wezwali Urząd Ochrony Nieletnich. Ochotnicy społeczni przyjechali tydzień temu, dokonali oceny, zaklasyfikowali do grupy „wysokiego ryzyka”, zalecili zabranie dziecka z do-mu. Ale jeszcze nie zabrali się do przetworzenia tych danych.
— Chryste!
— Do przetworzenia — powtórzył. — Czy to nie piękne? Jak mortadela.
Z jednej strony wrzuca się gówno do maszynki do mielenia, a z drugiej strony
wychodzi pięknie owinięta i ometkowana kiełbaska. Nie mogę się doczekać, co
nowego wydarzy się jutro. Jakie brudy trzeba będzie przetworzyć.
ROZDZIAŁ 12
Zastanawiałem się nad propozycją Burdena, nie dochodząc do żadnych wnio-
sków. Obudziłem się w piątek rano i wciąż o tym myślałem. Wreszcie wyrzuciłem
wszystko z siebie i pojechałem do szkoły, żeby pracować z tymi, co do których
nie było wątpliwości, że są po dobrej stronie.
Dostrzegałem postępy. Dzieci wyglądały na znudzone i znaczną część każdej
sesji poświęcaliśmy dowolnej zabawie. Większość popołudnia spędziłem na indy-
widualnej pracy z osobami z grupy wysokiego ryzyka. Kilkoro dzieci wciąż miało problemy z zaśnięciem, ale nawet one wydawały się spokojniejsze.
Doskonale sobie radziły.
Ale jakie będą skutki długoterminowe?
O czwartej siedziałem w pustej pracowni i myślałem o tym. Zdałem sobie
sprawę, jak kiepsko przygotowano mnie w szkole do pracy, którą wykonuję, jak
niewiele miała do zaoferowania tradycyjna psychologia dzieciom znajdującym
w szoku po akcie gwałtu. Może moje doświadczenia będą przydatne dla innych
ofiar i terapeutów, którzy na pewno niebawem pojawią się w tym coraz bardziej
psychopatycznym świecie. Zdecydowałem, że muszę prowadzić przejrzyste za-
piski kliniczne. O piątej wciąż jeszcze pisałem, kiedy woźny, taszczący szczotkę i wiadro, wsadził głowę do sali i spytał jak długo jeszcze mam zamiar tu siedzieć.
Pozbierałem swoje rzeczy i wyszedłem, mijając biuro Lindy. W pokoju Carli było ciemno, ale paliło się światło w drugim gabinecie.
Zapukałem.
— Proszę.
Siedziała przy biurku, czytała, lekko pochylona, ze skupioną uwagą.
— Przeszkadzam? — spytałem.
Odłożyła książkę, okręciła się na krześle i wskazała na kanapę w kształcie
„L”. Miała na sobie kremową sukienkę z dzianiny, cienki złoty łańcuszek, białe rajstopy z delikatnym, pionowym, falistym wzorkiem i białe pantofle na średniej wysokości obcasie.
— Zastanawiałam się, czy wpadniesz — powiedziała. — Słyszałam, że mieli-
śmy wczoraj gości.
— Ach tak. Prawdziwa kąpiel w mleku ludzkiej życzliwości.
104
— Boże. I mamy tego coraz więcej.
Odwróciła się w stronę biurka i wyjęła coś z szuflady. Białą kasetę.
— Dziś rano przyszły jeszcze trzy pudełka; paczka polecona. Carla nie wie-
działa, co to jest. Pokwitowała odbiór tego całego kramu.
— Tylko taśmy, ludzie nie?
— Tylko taśmy. Ale zadzwonili z biura Dobbsa, żeby się dowiedzieć, czy
doszły. Carla była w klasach, rozdawała karteczki dla rodziców, więc ja odebrałam telefon.
— Chroni tyłek — powiedziałem. — Pokwitowanie pocztowe jest dowodem
dla każdego sądu stanowego, że wywiązał się z kontraktu i ma prawo do każdego
centa, jaki zapłacił mu Massengil.
— Tak się właśnie domyśliłam. Powiedziałam, że chcę rozmawiać bezpośred-
nio z nim i mnie połączyli. Ta bestia była słodka jak miód. Chciał się dowiedzieć, jak się mają nasze biedne drobiazgi. Drobiazgi. Dla niego to są drobiazgi. Zapewnił mnie, że jest do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę, gdyby
zaistniała jakaś nagła sytuacja. Teraz, gdy to wiem, będę mogła spać spokojniej.
— I nie ulega wątpliwości, że ta rozmowa zostanie opisana jako fachowa po-
rada i wystawiony zostanie za nią rachunek.
— Nie omieszkał poinformować mnie, że odbyliście naradę — powiedziała.
— Że obydwaj reprezentujecie te same poglądy kliniczne. Aprobuje twoje meto-
dy, doktorze — czy to cię nie cieszy?
— Zdaje się, że chce pójść na kompromis — stwierdziłem. — Nie podamy
do wiadomości publicznej jego knowań, pozwolimy mu zarobić kilka dolarów na