Wkrótce plac przed gospodą zapełnił się żołnierzami. Jego Kró-
lewska Mość wychylił się z balkonu i rozeznał z radością paflagońskich żołnierzy powiewa-
jących paflagońskimi sztandarami i wygrywających narodowy hymn paflagoński.
Żołnierze zapełnili wkrótce całą gospodę.
Lulejka rzucił okiem na ich dowódcę i zawołał:
– Kogóż ja widzę? Nie, nie, to niemożliwe! Ależ tak, to on, mój zacny, stary przyjaciel,
dzielny kapitan Zerwiłebski! Czyżbyś, kochany, stary weteranie, nie poznał dzisiaj księcia
Lulejki? Wszakże na dworze zdradzieckiego stryja nieraz trawiliśmy długie godziny na przy-
jacielskich, poufnych gawędach i na ćwiczeniu się we władaniu bronią. Niejeden wieniec i
niejedną wstęgę dzięki twym radom zdobyłem w turniejach. Pamiętasz, drogi, zacny kapita-
nie?
– A jakżebym mógł nie pamiętać, dobry mój Panie! – rzekł wzruszony kapitan. A Lulejka
pytał dalej z balkonu:
– Powiedz mi, proszę, pytam cię szczerze, dokąd zdążają moi żołnierze?
Kapitan smutnie ku ziemi schylił czoło.
– Sojusznicy króla Padelli, idziemy zaciągnąć się pod jego chorągiew... – rzekł z cicha.
– Co słyszę! Mężny kapitan Zerwiłebski w służbie nikczemnego tyrana? Przyjaciel mój,
kapitan Zerwiłebski, na żołdzie uzurpatora krymtatarskiego?! – urągliwie wykrzyknął Lulej-
ka.
– O Panie mój! Żołnierz musi bez szemrania wykonać rozkaz króla, któremu przysiągł
wierność. Pierwszym moim obowiązkiem jest wziąć udział w wyprawie wojennej pod chorą-
gwią sprzymierzeńca naszego, króla Padelli, a potem... potem, mój książę, muszę wykonać
rozkaz drugi, rozkaz uwięzienia i odstawienia na dwór królewski...
– Nie sprzedawaj skóry z niedźwiedzia, któregoś jeszcze nie upolował, mój Zerwiłebciu –
krzyknął wesoło królewicz.
– ...Jego Książęcej Mości Lulejki, niegdyś następcy tronu paflagońskiego – dokończył ka-
pitan Zerwiłebski opanowując z trudem wzruszenie ściskające mu krtań. – Panie mój, oddaj
dobrowolnie swoją szpadę, wszak widzisz, że jest nas trzydzieści tysięcy – nie oprzesz się tak
przemożnej sile...
– Co? Ja miałbym oddać swoją szpadę? Szpadę królewicza Lulejki?! – wykrzyknął z unie-
sieniem królewicz. Jedną dłonią wsparł się o poręcz balkonu, drugą wyciągnął ku wojsku i
wypowiedział tak płomienną mowę, że jak Paflagonia Paflagonią nikt jeszcze nic równie
pięknego nie słyszał. Mowa ta wypowiedziana była pięciostopowymi jambami i od tego dnia
uznał Lulejka tę formę wiersza za formę królewską, najlepiej wyrażającą szczytne jego pra-
gnienia i myśli, i we wszystkich przemówieniach zawsze się nią posługiwał. Królewicz mówił
przez trzy dni i trzy noce, a nikt ze słuchających nie odczuwał znużenia, nikt nie zauważył
nawet, że po trzykroć zapadła noc i dzień nastał znowu. Uroczystą ciszę przerywały tylko co
dziewięć godzin szalone brawa żołnierzy, którzy w ten sposób dawali upust swemu uniesie-
niu. Lulejka wówczas pośpiesznie wysysał pomarańczę podawaną mu przez usłużnego po-
rucznika Bałagułę. W mowie tej, której nawet nie usiłuję odtworzyć, bo na pewno bym nie
potrafił, Lulejka zapewnił żołnierzy, że nie tylko nie odda swej szpady, ale nie spocznie, do-
póki nie wywalczy nią zagrabionego przez Walorozę dziedzictwa. Zakończenie tej natchnio-
nej improwizacji wywołało tak szalony entuzjazm, że pierwszy kapitan Zerwiłebski zerwał
drżącą ręką hełm z głowy i wyrzucił go w górę krzycząc: – Wiwat! Niech żyje król nasz i pan,
Lulejka! – A wszyscy żołnierze powtórzyli za nim:
– Niech żyje!
53
Widzicie, jak dobrze się stało, że Lulejka usłuchał rady Czarnej Wróżki i tak pilnie uczył
się na uniwersytecie! Przed rokiem byłby na pewno nie umiał trzech zdań sklecić, cóż dopiero
mówić wierszami przez trzy dni i trzy noce!
Skoro brawa i wiwaty ucichły, Lulejka kazał wytoczyć dla żołnierzy kilkadziesiąt beczek
piwa i sam pił ich zdrowie. Kapitan byłby uściskał go chętnie po dawnemu, ale tylko zasalu-