prawdziwych cierpień... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Mimo wszystko nawet nie pomyślałem, żeby się zatrzymać. Bie-
głem wilczym truchtem, ze spojrzeniem utkwionym przed siebie, uszami łowiąc każdy
dźwięk za plecami.
W jednej chwili droga była pusta i czarna. W następnej z ciemności wyłonili się lu-
dzie. Dwóch przede mną. Z boku dostrzegłem jeszcze jednego. Rozbryzgujące się fale
zagłuszyły ich kroki, a w migotliwym blasku nurkującego w chmurach księżyca na-
wet teraz nie widziałem napastników wyraźnie. Oparłem się plecami o ścianę jakiegoś
budynku, przygotowałem kij i czekałem.
Podchodzili, cisi i ponurzy. Zastanowiło mnie, dlaczego nie krzyczą, dlaczego nie
caÅ‚a zaÅ‚oga przyszÅ‚a patrzeć, jak mnie pojmajÄ…? Ci ludzie nie polowali grupÄ… — każdy z nich miaÅ‚ nadziejÄ™, że pozostali zginÄ… i jemu pozostawiÄ… zdobycz. To byli zakażeni kuźnicÄ…, a nie marynarze ze szkarÅ‚atnego okrÄ™tu.
Ogarnął mnie przerażający chłód. Najcichszy odgłos potyczki sprowadziłby pira-
tów, byłem tego pewien. Tak więc, jeśli nie wykończą mnie opętani kuźnicą, zrobią to 558
najeźdźcy. Gdy jednak wszystkie drogi prowadzą ku śmierci, nie ma sensu rzucać się w żadną z nich. Przyjąłem swój los.
Było ich trzech. Jeden miał nóż. Za to ja miałem kij i wiedziałem, jak go używać.
Oni byli wychudzeni i obdarci, co najmniej tak głodni jak ja i tak samo zmarznięci.
Jednym z rozbójników była kobieta z poprzedniej nocy. Kiedy zbliżali się ku mnie, tak bardzo cicho, odgadłem, iż wiedzieli o obecności piratów i bali się ich równie mocno jak ja. Niedobrze było uświadomić sobie desperację, która mimo to pchnęła ich do ataku na mnie. Zaraz jednak naszła mnie refleksja, czy aby zakażeni kuźnicą w ogóle czuli
desperację. Może byli zbyt otępiali, żeby zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Wszystkie arkana tajemnej wiedzy, jaką ofiarował mi Cierń, wszystkie brutalne
i przemyślne sposoby walki z dwoma lub więcej przeciwnikami, których nauczyła mnie
Czernidło, nie zdały się na nic, bo gdy dwóch pierwszych znalazło się w zasięgu kija, poczułem, jak słabe ciepło, które było Kowalem, wypływa z mojego umysłu.
— Kowal! — szepnÄ…Å‚em.
Rozpaczliwe błaganie, by mnie nie opuszczał.
559
Ujrzałem jeszcze tylko, jak koniuszek ogona poruszył się po raz ostatni. Potem nić pękła i iskierka zgasła. Byłem sam.
Czarny strumień siły zalał mnie jak szaleństwo. Postąpiłem krok do przodu, wbi-
łem koniec kija głęboko w twarz mężczyzny, wyrwałem go błyskawicznie i tym samym
ruchem trafiÅ‚em kobietÄ™ w dolnÄ… szczÄ™kÄ™. PozbawiÅ‚em jÄ… dolnej poÅ‚owy twarzy — tak
mocny był cios. Grzmotnąłem jeszcze raz, gdy upadła, a było to jak uderzenie reki-
na złapanego w sieć. Trzeci napastnik rzucił się na mnie ciężko, zamierzając, jak sądzę, znaleźć się na tyle blisko, bym nie mógł użyć kija. Cisnąłem na ziemię swój oręż i zwar-liśmy się w uścisku. Był kościsty i cuchnął. Przewróciłem go na plecy i poczułem na
twarzy oddech śmierdzący ścierwem. Szarpałem napastnika zębami i drapałem, równie
odczłowieczony jak on. To oni odciągnęli mnie od Kowala w godzinie jego śmierci. Nie obchodziło mnie, co robię z tym człowiekiem, dopóki sprawiało mu to ból. Bronił się, jak mógł. Przeciągnąłem jego twarzą po kamieniach i wepchnąłem mu kciuk w oko.
On zatopił zęby w moim nadgarstku, paznokciami zdarł mi skórę z policzka. A kiedy
wreszcie przestał walczyć i zwiotczał w moim żelaznym uchwycie, zaciągnąłem jego
ciało na obwałowanie i rzuciłem na skały.
560
Stałem przestępując z nogi na nogę, pięści wciąż miałem zaciśnięte. Spojrzałem w kierunku najeźdźców, wzywając ich, by się pojawili, ale noc była spokojna, słyszałem tylko szum fal, wiatr i cichy charkot umierającej kobiety. Albo najeźdźcy niczego nie słyszeli, albo też nie chcieli zdradzić swojej obecności, dociekając przyczyny nocnych niepokojów. Czekałem na wietrze na kogoś, kto by się pofatygował, żeby przyjść i mnie zabić. Nic się nie poruszyło. Ogarnęło mnie uczucie pustki, pokonało moje szaleństwo.
Tyle śmierci jednej nocy i tak niewielkie miało to znaczenie dla kogokolwiek poza mną.
Zostawiłem ciała na żer falom i mewom. Odszedłem. Nic od tych ludzi nie czułem,
kiedy ich zabijałem. Ani strachu, ani wściekłości, ani bólu, nawet rozpaczy. Byli przedmiotami. I kiedy ruszyłem w długą drogę do Koziej Twierdzy, wreszcie i ja przestałem czuć cokolwiek. Pomyślałem, że może kuźnica jest zaraźliwa i właśnie zachorowałem.
To również zupełnie mnie nie obchodziło.
Niewiele z tej podróży zostało mi w pamięci. Szedłem całą drogę, przemarznięty,
zmęczony i głodny. Nie napotkałem więcej skażonych kuźnicą, a kilku innych podróż-
nych, jakich widziałem, nie miało więcej niż ja ochoty odzywać się do obcego. Myśla-
łem tylko o tym, żeby wrócić do Koziej Twierdzy. I do Brusa.
561
Dotarłem tam w drugim dniu celebrowania Święta Radości. Warta przy bramie pró-
bowała mnie w pierwszej chwili zatrzymać. Spojrzałem na nich.
— Bastard — wyszeptaÅ‚ jeden. To byÅ‚ Wzorzec, znany mi od dawna. DodaÅ‚ szybko:
— Brus zostaÅ‚ raniony. Jest na górze, chÅ‚opcze, w izbie chorych.
Skinąłem głową i minąłem straże.
Znałem drogę, choć przez wszystkie lata spędzone w Koziej Twierdzy nigdy nie by-
Å‚em w izbie chorych — z moich chorób dzieciÄ™cych i obrażeÅ„ leczyÅ‚ mnie Brus. Nie za-
uważony przez nikogo, mijałem grupy świętujących. Nagle poczułem się, jakbym miał
znowu sześć lat i przybył do Koziej Twierdzy po raz pierwszy, uwieszony u pasa Brusa przez całą długą drogę z Księżycowego Oka, którą pokonał ze zranioną i obandażowaną
nogą. A mimo to ani razu nie przesadził mnie na innego konia ani nie powierzył nikomu innemu opieki nade mną. Przepchnąłem się między ludźmi obwieszonymi dzwonkami
i kwiatami, ze słodkimi ciastkami w dłoniach, brnąłem do wewnętrznego dziedzińca
zamkowego. Za barakami znajdował się osobny budynek z białego kamienia. Nie było
tam żywej duszy, więc przez nikogo nie zaczepiony minąłem sień i wszedłem do izby.
562
Na podłodze rozrzucono czyste zioła, szeroko otwarte okna wpuszczały powiew wiosennego powietrza i światło, a mimo to izba robiła wrażenie więzienia i promienio-wała aurą choroby. Złe miejsce dla Brusa. Wszystkie łóżka były puste poza jednym.
Żaden żołnierz nie zostałby w pościeli w dni Święta Radości, jeśli nie musiał. Brus