Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nagle przypomniał sobie szpital w Sussex, gdzie leczył się z ran. I chłopca, który dostał w kręgosłup i nie mógł kontrolować ruchów rąk i nóg. Jak opisywał dziwną martwotę, kiedy lekarze poruszali jego kończynami.
Boże, Helen, jak mogłaś? Boothby! Boże, Helen!
Przed oczami migały mu przerażające wizje tych dwojga sple­cionych w uścisku. Zacisnął powieki, próbując wymazać ten obraz.
Cholera jasna! Cholera jasna! Każdy, byle nie Basil Boothby!
Zdumiewające, jak oto w niesamowity sposób jedna część jego życia nałożyła się na drugą. Helen i Boothby — absurdalne. Zbyt absurdalne, żeby się nad tym zastanawiać. Ale prawdziwe, to nie ulegało wątpliwości.
Gdzie doszedł? Poczuł zapach rzeki, ruszył ku niej. Victoria Embankment. Holowniki wlokące barki w górę rzeki. Przygaszone światła, odległe trąbienie syreny mgłowej. Usłyszał mężczyznę, który jęczał z rozkoszy, i w pierwszej chwili sądził, że to znowu jego wyobraźnia. Spojrzał w lewo i w mroku zauważył zarys sylwetki dziwki wsuwającej ręce w rozporek żołnierza.
Och, dobry Boże! Przepraszam!
Znowu szedł. Miał ochotę wpaść do gabinetu Boothby'ego i zdzielić go w nos. Przypomniał sobie gabaryty zwierzchnika oraz pogłoski o jego umiejętnościach walki wręcz i uznał, że to by się równało samobójstwu. Miał ochotę wrócić do „Duke'a", znaleźć Helen, wziąć ją do domu i nie myśleć o konsekwencjach. I wtedy — jak zwykle — przez głowę zaczęły mu przemykać obrazy związane ze sprawą. Pusta teczka Vogla. Karl Becker w swojej wilgotnej celi. „Powiedziałem Boothby'emu". Zmasak­rowana twarz Rose Morely. Ucieczka Grace Clarendon z przybytku Boothby'ego. Pelikan. Hawke, chłopak Boothby'ego z Oksfordu. Nękało go dziwaczne poczucie, że jest wykorzystywany.
Czy i ja jestem takim Hawke'em? — pomyślał.
Gdzie teraz się znalazł? Northumberland Avenue. Zwolnił tem­po, wsłuchując się w przyjemny szum popołudniowego ruchu ulicy. Podniósł wzrok i zobaczył ładną młodą kobietę, niecierpliwie przyglądającą się mijającym ją samochodom. To była Grace Cla­rendon — wszędzie by poznał tę masę jasnych włosów i krwisto­czerwone wargi. Do krawężnika podjechał duży granatowy number. Boothby'ego. Drzwiczki się otworzyły i Grace wsiadła do środka. Samochód włączył się do ruchu. Vicary odwrócił głowę i patrzył w drugą stronę, kiedy wóz go mijał.
 
 
Vicary jechał na West Halkin Street. Zapadła noc, a wraz z nią przyszła ulewa przypominająca wiosenną burzę. Vicary przetarł okno i wyjrzał na ulicę. Londyńczycy tłumnie biegli chodnikami, jak cywile uciekający przed nadciągającą armią — skuleni pod płaszczami przeciwdeszczowymi i parasolkami, z których część przekręcił wiatr, ze słabymi latarkami z trudem rozjaśniającymi wilgotny mrok. Vicary rozważał dziwny splot okoliczności, dzięki któremu siedzi w rządowym samochodzie, a nie biegnie tam, na chodniku, razem z innymi. Nagle przypomniał sobie o Helen i zastanawiał się, gdzie też ona może teraz być. Miał nadzieję, że w jakimś bezpiecznym i suchym miejscu. Pomyślał o Grace Clarendon wsiadającej do limuzyny Boothby'ego. Co, u licha, ona tam robiła? Czy odpowiedź jest oczywista? Czy Grace sypia równocześnie z Boothbym i z Harrym? A może to coś znacznie groźniejszego? W pamięci odtworzył tamte wykrzyczane w gnie­wie słowa, które podsłuchał pod drzwiami gabinetu Boothby'ego: „Nie zrobisz mi tego! Łajdak! Skończony drań!".
Powiedz mi, do czego cię zmusił, Grace — pomyślał Vica­ry. — Powiedz, bo ja w żaden sposób się nie domyśle.
Samochód zatrzymał się pod jego drzwiami. Vicary wysiadł i zasłoniwszy się teczką przed ulewą, wbiegł do środka. Panował tu rozgardiasz, jak w jakimś teatrze, który szykuje się do niepewnej premiery. Vicary zdążył polubić tę atmosferę — hałaśliwe roz­mowy obserwatorów przygotowujących się do nocy na ulicy, trzask technika, upewniającego się czy otrzymuje dobry sygnał z mikrofonów w mieszkaniu Jordana, zapachy z kuchni.