Im więcej bojaźni wywołuje zły omen, tym więcej siły i zaufania czerpie się z pomyślnych znaków.
O złowieszczych zjawiskach informuje się najdokładniej przede wszystkim Dalajlamę. Mimo że zabobonny, podobnie jak jego naród, był on bardzo ciekaw mojego zdania o tych sprawach. Tematom do rozmów nie było końca i wciąż brakowało nam czasu, aby porozmawiać o wszystkim. Spędzał ze mną swój wolny czas i tylko nieliczni wiedzieli, że zamiast odpoczywać wolne chwile spędza ucząc się ze mną. Zawsze przestrzegał skrupulatnie rozkładu godzin. Im radośniej mnie witał, tym niespokojniej spoglądał na zegarek, gdy jego wolny czas się kończył. O określonej porze czekał już na niego w pawilonie nauczyciel religii.
O tym, jak rzetelnie traktował także mój czas, dowiedziałem się przez przypadek. Pewnego dnia, kiedy odbywało się wiele ceremonii, nie liczyłem się już z wezwaniem do Norbulingki i wybrałem się z przyjaciółmi na spacer na pobliskie wzgórze. Wcześniej jednak, na wypadek gdyby jednak Dalajlama zechciał mnie wezwać, poinstruowałem służącego, aby dał mi znać miganiem lusterka. Rzeczywiście, o zwykłej porze zobaczyłem sygnał i czym prędzej wróciłem do miasta. Przy promie czekał już mój służący z koniem, ale mimo pośpiechu spóźniłem się dziesięć minut. Dalajlama podbiegł do mnie i chwytając mnie w zniecierpliwieniu za obie ręce zapytał: „Henrig, gdzie byłeś tak długo? Nie mogłem się już ciebie doczekać!” Zacząłem go przepraszać, że tak go zaniepokoiłem, i wtedy dopiero zrozumiałem, co dla niego znaczyły te godziny.
W tym dniu obecna była także jego matka i najmłodszy brat. Puściłem im jeden z osiemdziesięciu filmów, które posiadał Dalajlama. Po skończonej projekcji Sopön Khenpo, szambelan, przyniósł dla matki Jego Świątobliwości szczególnie duże zawiniątko z pieczywem. Przy tej okazji mogłem zobaczyć spotkanie matki z synem. Wiedziałem, że od momentu rozpoznania chłopca jako inkarnacji rodzina nie ma już do niego prawa i, podobnie jak dla wszystkich, staje się on dla niej wyłącznie Żyjącym Buddą. Dlatego odwiedziny matki były wizytą niemal oficjalną i przybyła ona w odświętnym ubiorze i w biżuterii. Przy pożegnaniu skłoniła się, a Dalajlama pobłogosławił ją, kładąc dłoń na jej głowie. Gest ten wyrażał chyba najlepiej ich związek. Nawet matka nie została pobłogosławiona obiema dłońmi, takie błogosławieństwo przysługiwało tylko mnichom i wysokim urzędnikom.
Gdy zostaliśmy sami, Dalajlama z dumą pokazał mi swoje zadanie z matematyki. Ten przedmiot zaniedbywaliśmy nieco obydwaj, ponieważ Dalajlama umiał znakomicie posługiwać się powszechnym w całym Tybecie abakusem* i to wystarczało jego potrzebom. Przyrządem tym, używanym dawniej i u nas, Tybetańczycy umieją posługiwać się zadziwiająco biegle. Nie raz przegrałem zawody, stając z ołówkiem i kartką w ręce przeciwko temu liczydłu. Ludzie nie posiadający abakusa używają do liczenia glinianych skorupek albo pestek brzoskwini i grochu, tak jak w szkole. Najprostsze rachunki załatwia się przy pomocy różańca, który każdy Tybetańczyk ma zawsze pod ręką.
Niekiedy – aczkolwiek bardzo rzadko – zdarzało się, że przeszkadzano nam w naszym spotkaniu. Pewnego razu gwardzista straży przybocznej przyniósł jakiś ważny list. Ten olbrzymi mężczyzna padł trzykrotnie na twarz, zgodnie z etykietą wciągnął głośno oddech i wręczył list. Następnie cofając się opuścił pomieszczenie i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Dopiero w takich chwilach uświadamiałem sobie wyraźnie, jak bardzo łamałem wszelki ceremoniał.
List przysyłał najstarszy brat Dalajlamy, przeor klasztoru Kumbum w chińskiej prowincji Czinghai*. W tych rejonach czerwoni Chińczycy zdobyli już władzę i teraz próbowali przy pomocy Tagsela Rimpocze pozyskać przychylność Dalajlamy. List zapowiadał jego przybycie, a ponieważ był długo w drodze, Tagsela Rimpocze można się było spodziewać niebawem.
W tym samym dniu udałem się z wizytą do rodziny Dalajlamy. Matka przywitała mnie wyrzutami. Uwadze jej macierzyńskiej miłości nie uszło, jak bardzo jej synowi na mnie zależy i jak często spoglądał na zegarek, gdy się nie zjawiałem. Wyjaśniłem jej moje spóźnienie i przekonałem, że nie było ono spowodowane moją lekkomyślnością. Na pożegnanie prosiła mnie, abym nigdy nie zapominał, jak niewiele samodzielnie wybranej radości zaznaje w życiu jej syn.
Być może dobrze się stało, że miała okazję chociaż raz przekonać się osobiście, co znaczyły dla Dalajlamy te nasze spotkania. Po kilku miesiącach, gdy już cała Lhasa wiedziała dokąd jeżdżę codziennie w południe i – jak było do przewidzenia – mnisi zaczęli komentować te ciągłe odwiedziny, wtedy to ona wystąpiła energicznie w obronie życzeń swojego syna.
Kiedyś, gdy znowu przekraczałem wrota Żółtego Ogrodu, odniosłem wrażenie, jakby Dalajlama wypatrywał mnie przez swoje małe okienko. Wydawało mi się, że ma okulary i zdziwiło mnie to, ponieważ nigdy ich u niego nie widziałem. Kiedy go o to zapytałem, wyznał mi, że już od pewnego czasu ma kłopoty z oczami. Dlatego do nauki zakładał okulary, które brat sprowadził mu przez indyjskie poselstwo. Prawdopodobnie zepsuł sobie wzrok jako małe dziecko, gdy godzinami oglądał Lhasę przez lornetkę, a czytanie i studiowanie w ciemnej, źle oświetlonej Potali też nie sprzyjało poprawie jego wzroku.