Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Seryjne EKG ujawniły niewiele, chociaż wykazywały pewne nieswoiste zmiany fal S i ST po wyłyżeczkowaniu macicy. Niemniej nie można ich było porównać z przedoperacyjnym EKG, bo go nie wykonano.
Skończywszy, złożyła kartę i odchyliła się do tyłu, wyciągając ręce w górę najdalej jak mogła, a potem mruknęła i wypuściła z płuc powietrze. Pochyliwszy się do przodu, rzuciła okiem na osiem stron zapisanych drobnym pismem. Nie miała wrażenia, że posunęła się naprzód w poszukiwaniach, ale niczego innego się nie spodziewała. Prawdę mówiąc, nie rozumiała wielu z zapisanych rzeczy.
Szanowała metody naukowe i wierzyła w potęgę książek i wiedzy. Nic w jej oczach nie zastępowało informacji. Dlatego, choć niewiele wiedziała na temat praktyki medycznej, była przekonana, że łącząc metody naukowe z informacjami zdoła rozwikłać przyczyny śpiączki Nancy Greenly. Przede wszystkim musiała zgromadzić jak najwięcej danych pochodzących z obserwacji, a do tego służyły karty choroby. Następnie musiała zrozumieć uzyskane dane i w tym celu sięgnąć do literatury fachowej. Przez analizę do syntezy - kartezjańska magia w najczystszej postaci. Na razie była pełna optymizmu. Nie zrażał jej fakt, że nie rozumie wielu danych, które spisała z karty Nancy Greenly. Była pewna, że w labiryncie informacji znajdują się orientacyjne punkty, które doprowadzą ją do rozwiązania. Tylko, potrzeba jej było znacznie, znacznie więcej wiedzy.
Szpitalna biblioteka mieściła się na drugim piętrze budynku imienia Hardinga. Susan przez dłuższy czas błądziła, zanim wreszcie skierowano ją na schody wiodące do działu kadr i dalej do samej biblioteki.
Bibliotece nadano imię Nancy Darling i kiedy Susan weszła do środka, minęła mały dagerotyp statecznej kobiety w czerni. Na przytwierdzonej do ramy miedzianej płytce wyryto napis „Pamięci kochanej Nancy Darling”. Przyszło jej na myśl, że nazwisko Darling, „kochana”, przy swoich miłosnych skojarzeniach, nie pasuje do tej sztywnej, gniewnej postaci. W każdym razie nazwisko było w stu procentach nowoangielskie.
Otoczona krzepiącym ciepłem książek Susan od razu poczuła się w bibliotece jak u siebie w domu, a więc krańcowo odmiennie niż w sali intensywnej opieki i w ogóle w szpitalu. Odłożyła notatnik i rozejrzała się. Środek dwupoziomowo zbudowanej sali zajmowały duże dębowe stoły z czarnymi akademickimi krzesłami w stylu kolonialnym. W głębi dominowało wielkie okno sięgające sufitu, które wychodziło na niewielki dziedziniec szpitalny ze skrawkiem anemicznego trawnika; bezlistnym drzewem i kortem tenisowym. Ponieważ kortu nie używano w środku zimy, siatka między boiskami zwisała smutno.
Po obu stronach stołów stały półki z książkami, ustawione prostopadle do dłuższej osi sali. Żelazne, kręte schodki wiodły w górę na antresolę, gdzie po prawej były półki, wypełnione książkami, a po lewej stosy oprawionych roczników czasopism. Pod ścianą, na wprost okna stał katalog z ciemnego mahoniu.
Zajrzawszy do katalogu, Susan wyszukała książki na temat anestezjologii. Gdy znalazła się przy właściwej półce, brała książkę za książką, bo wiedząc na temat narkozy prawie tyle co nic, potrzebowała dobrego wprowadzenia. Interesowały ją zwłaszcza powikłania związane ze znieczuleniem. Wybrała pięć książek, z których najbardziej obiecujący tytuł brzmiał: „Komplikacje anestezjologiczne. Rozpoznanie i leczenie”.
Właśnie kiedy zmierzała z nimi do stołu, na którym zostawiła notes, w dyskretnie przyciszonych głośnikach rozległo się jej nazwisko, a potem wyraźnie podano numer wewnętrzny - 484.
Upuściła książki na stół i obróciła się, patrząc na telefon. Potem ponownie zwróciła się w stronę stołu i jej wzrok spoczął na książkach i notesie. Stała z rękami złożonymi na oparciu krzesła, wahając się, rozdarta między silnie zakorzenionym odruchem robienia tego, co każą, a nowo odkrytym zadaniem. Wybór nie był łatwy. Jak dotąd, chodzenie utartymi ścieżkami wychodziło jej na dobre. Zawdzięczała temu swoją obecną pozycję. A pozycja ta była dla niej szczególnie ważna, ponieważ Susan była kobietą. Konserwatyzm w drodze do zrobienia kariery brał się u kobiet-lekarek stąd, że były w mniejszości i stale miały uczucie, że się je wystawia na próbę.
I wtedy znów pomyślała o Nancy Greenly i Seanie Bermanie. Nie byli dla niej pacjentami, byli przede wszystkim ludźmi. Pomyślawszy o ich osobistej tragedii, nie musiała się już dłużej zastanawiać, co zrobi. I tak już studia zmusiły ją do wielu kompromisów. Tym razem postanowiła, że zrobi to, co uważa za słuszne, a przynajmniej poświęci tej sprawie kilka pracowitych dni.
- Do cholery z czterysta osiemdziesiąt cztery - rzekła półgłosem, uśmiechając się z powodu rymu. Zdecydowanym ruchem usiadła i otworzyła książkę o komplikacjach anestezjologicznych. Im dłużej myślała o Nancy Greenly i Bermanie, tym bardziej była przekonana, że postępuje słusznie.
Poniedziałek, 23 lutego
Godzina 14.45
 
 
Bellows postukiwał niecierpliwie w słuchawkę telefonu wewnętrznego 484, spodziewając się, że lada chwila zadzwoni. Zamierzał ją podnieść, zanim przebrzmi pierwszy dzwonek. Z oddalenia dobiegał monotonny głos podstarzałego emerytowanego profesora, doktora Allena Druery’ego, wychwalającego pod niebiosa zasługi pioniera chirurgii Halsteda. Czterej studenci zdawali się niknąć w pustej sali konferencyjnej oddziału chirurgicznego. Początkowo sądził, że jej atmosfera będzie sprzyjać wykładom, ale teraz nie był już tego pewien. Pomieszczenie było zbyt duże, zbyt zimne dla czterech osób, a stojący na podium przed rzędami krzeseł wykładowca wyglądał odrobinę śmiesznie.

Tematy