Po mieście krążyło tak wiele sprzecznych historyjek o
romantycznej przeszłości rodziny Wilczurów, że trudno było prawdę odróżnić od rzeczy
zmyślonych. Łucja zresztą nie miała tej ciekawości, która skłania inne kobiety do grzebania
się w cudzych sprawach. Wolała nawet, jeżeli chodziło o Wilczura, by nadal dla niej pozostał
ową tajemniczą postacią, na wpół legendarną, na wpół rzeczywistą. Pragnęła go poznawać
dzień po dniu, tak )ak poznaje się karta po karcie historię
tragicznych przeżyć uwielbianego bohatera, dzieje jego życia, labirynty jego duszy.
Łucja była już kilkakrotnie w willi profesora z okazji różnych spraw zawodowych. Przyj-
mował ją jednak zawsze w salonie. Tym razem po raz pierwszy wprowadził ją do gabinetu.
Zapalił światło i nic nie mówiąc, wskazał wielki portret nad kominkiem.
Z szerokich, srebrnych ram spoglądała na Łucję wielkimi, jakby lekko zdziwionymi oczy-
ma piękna kobieta, o jasnych włosach i dziewczęcym owalu twarzy. Wokół niedużych ust
układał się jakby smutek, piękna, wysmukła
ręka o długich, rasowych palcach leżała bezwładnie wśród fałd ciemnego jedwabiu sukni.
Zazdrość ścisnęła serce Łucji. Ta pani z portretu wydała się jej stokroć od niej piękniejsza,
nieosiągalnie wytworna i subtelna.
– Na imię jej było Beata... – usłyszała za sobą cichy głos Wilczura. – Pewnego dnia wró-
ciłem i zastałem dom... pusty. Odeszła, porzuciła mnie, porzuciła dla innego, dla miłości.
Łucja poczuła, że serce jej podchodzi aż pod krtań. Nagłym odruchem odwróciła się,
chwyciła rękę Wilczura i gorączkowo, nieprzytomnie, wśród łkania, zaczęła ją całować, jakby
tymi pocałunkami chciała mu nagrodzić ową krzywdę, ową zbrodniczą krzywdę, wyrządzoną
przez tamtą...
– Co pani!... Co pani robi! Panno Łucjo! – zawołał z oburzeniem Wilczur, nagle ocknąw-
szy się z zamyślenia. – Niechże pani da spokój, to do niczego niepodobne.
Usadowił ją trzęsącą się od płaczu w fotelu, rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu ka-
rafki z wodą. Na stoliku przy kominku stał koniak. Nalał kieliszek i podał Łucji, mówiąc sta-
nowczym i łagodnym tonem, tym tonem, którym zwykle skłaniał pacjentów swoich do posłu-
szeństwa:
– Niech to pani zaraz wypije.
Posłusznie spełniła jego rozkaz i z wolna się uspokajała, podczas gdy on mówił:
205
– Trzeba panować nad swoimi nerwami, droga pani. Trzymać się w ryzach. Cóż to z pani
za lekarz, jeżeli panią cudze cierpienia tak wyprowadzają z równowagi, że w starym, poczci-
wym profesorze widzi pani nagle kardynała, którego trzeba obcałowywać po rękach? A może
pani chciała przez to uczcić mój sędziwy wiek?... Odebrać mi resztę złudzeń? No i jak pani
teraz wygląda? Proszę zaraz powycierać sobie te nieprzystojne łzy.
Podał jej swoją wielką chustkę, a Łucja wycierając oczy powtarzała:
– Nienawidzę jej... Nienawidzę... Uspokajała się z wolna.
– No, może jeszcze jeden kieliszek? – zapytał Wilczur. Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Dziękuję i bardzo pana przepraszam za ten wybuch histerii. Zachowuję się rzeczywiście
okropnie.
– Przez kurtuazję nie śmiem przeczyć – umyślnie gderliwym tonem powiedział Wilczur. –
Nie śmiem przeczyć. Zachowuje się pani jak pensjonarka z blednicą na podłożu skrofulicz-
nym.
Chciał ją rozśmieszyć, lecz słowa jego nie dotarły do świadomości Łucji.
– Czy pan... czy pan ją wciąż kocha? – zapytała i przygryzła wargi, by się znów nie roz-
płakać.
Brwi Wilczura ściągnęły się.
– Droga pani, tyle już lat minęło, tyle wody upłynęło, tyle razy wiosną grób jej porastał
nową trawą... Czas robi swoje... Zostało mi po niej wspomnienie, bolesne i dojmujące wspo-
mnienie. Ot, blizna. Przebaczyłem. To wszystko.
Zamyślił się, a po chwili dodał:
– Widzi pani, i stąd może pani czerpać naukę, co robi czas. Wszystko mija. To, co kiedyś
mogło się nam wydawać wszechświatem, w lat kilka później widzimy jako mały pyłek i pojąć
nie umiemy, dlaczego wówczas
ulegaliśmy złudzeniu.
– O, nie – zaprzeczyła Łucja – przecież pan i dziś wie, że ta kobieta była dla pana wszech-
światem. Prawdziwa miłość, choćby nawet wygasła, pozostaje czymś wielkim.
Wilczur machnął ręką.