Ich nienarodzona córka jest zamrożoną w ciekłym azocie dziewięćdziesięciosześciogodzinną blastulą. Pam dała się zarazić pasożytniczym memem Rodziców Tradycyjnych Dzieci. RTD nie zgadzają się na komórkową rekombinację genetyczną – odmawiają poddania dzieci badaniom przesiewowym na dające się poprawić wady. Jeśli jest coś, czego Manfred naprawdę nie trawi, to właśnie idei, że natura wie lepiej – choć Pam właściwie nie o to chodzi. Po kolejnej ognistej kłótni uciekł, żeby znów latać szybko i swobodnie, produkować nowe pomysły jak memetyczne dynamo i żywić się hojnością nowego paradygmatu. Wniosek o rozwód z powodu niedających się pogodzić różnic ideologicznych. Nie będzie już seksu w skórach i z pejczykiem.
* * *
Przed odjazdem TGV do Rzymu Manfred postanawia odwiedzić wystawę latających modeli samolotów. To świetne miejsce, żeby zaczepił cię tajny współpracownik CIA – a sugerowano mu, że ktoś taki się tam znajdzie, a poza tym, latające modele to w tym dziesięcioleciu sam szczyt hackerskiej mody. Dodaj do latających pojazdów z balsy mikromechanikę, kamery i sieci neuronowe, a otrzymasz następną generację niewykrywalnych wojskowych samolotów: pokaz talentów kipiący życiem, jak niegdysiejsze konwenty hackerów. Ta akurat impreza odbywa się w wynajmowanej na tego typu spędy korodującej hali podmiejskiego supermarketu. Panująca tam pustka jest znakiem czasów – wszechobecnej sieci i drogiej benzyny. (Zrobotyzowany magazyn obok jest pełen gorączkowej krzątaniny przy pakowaniu dostarczanych do domu przesyłek. Ludzie – obojętne, pracują zdalnie czy tłoczą się w fizycznych biurach – nadal potrzebują jeść).
Dziś jednak w hali po artykułach spożywczych jest mnóstwo ludzi. Fruwające owady nie z tej ziemi groźnie brzęczą nad pustymi ladami rzeźniczymi, nie bojąc się porażenia prądem. Wielkie monitory nad przeszklonymi lodówkami wyświetlają dziwaczny, skokowo odświeżany, trójwymiarowy koszmar, odmalowany wyłącznie syntetycznymi barwami radaru. Stoisko z produktami do higieny intymnej odturlano na bok, żeby zrobić miejsce na gigantyczny, opakowany w plastik tampon, mający pięć metrów długości i sześćdziesiąt centymetrów średnicy – wyrzutnię mikrosatelitów i konferencyjny obiekt reklamowy, wstawiony tu przez sponsorów imprezy, w oczywisty sposób polujących na rozkwitające talenty maniaków inżynierii.
Okulary Manfreda przechodzą na zoom i dostrzegają wyjątkowo eleganckiego, trójpłatowego fokkera, przeciskającego się z brzęczeniem przez tłum na wysokości oczu. Manfred puszcza obraz z kamer w czasie rzeczywistym na swoją witrynę webową. Fokker wykonuje ciasnego imelmana pod pokrytymi kurzem rurami poczty pneumatycznej do przesyłania gotówki, potem trafia na trop F-104G. Luftwaffe z I wojny i zimnej wojny pędzą po niebie, bawiąc się w zawiłego berka. Manfred jest tak zaabsorbowany śledzeniem ich, że omal nie potyka się o białą rurę wyrzutni.
– Ej, Manfred! Uważaj trochę, s’il vous plaît!
Manfred kasuje samoloty i rozglÄ…da siÄ™.
– Czy my się znamy? – pyta grzecznie, choć już czuje ukłucie rozpoznania.
– Amsterdam, trzy lata temu. – Kobieta w dwurzędowym garniturze unosi brwi, ale jego interpersonalna sekretarka już ją sobie przypomina i szepcze mu do ucha.
– Annette, z marketingu Arianespace?
Kobieta kiwa głową.
Manfred wbija w niÄ… wzrok.
Annette wciąż ubiera się zgodnie z zeszłowieczną modą retro, która tak zmyliła go za pierwszym razem – wygląda jak agent Secret Service z epoki Kennedy’ego: włosy przycięte przy skórze i rozjaśnione, jak gniewny jeż albinos, bladoniebieskie szkła kontaktowe, czarny krawat, wąskie klapy. Tylko odcień skóry sugeruje berberyjskich przodków. W klipsach ma nieustannie filmujące kamery. Gdy widzi jego reakcję, uniesione brwi opadają i na twarz wypływa krzywy uśmiech.
– Pamiętam – mówi Manfred. – Taka knajpka w Amsterdamie. Co tu robisz?
– No przecież... – Annette gestem dłoni ogarnia całą imprezę – ...taki spęd talentów... – Eleganckie wzruszenie ramionami, machnięcie ku orbitalnemu tamponowi. – Sami zdolni. W tym roku szukamy ludzi. Jeśli chcemy wrócić na rynek orbitalny, musimy zatrudniać tylko najlepszych. Zapaleńców, a nie odsiadywaczy dupogodzin, inżynierów, którzy są w stanie konkurować z najlepszymi singapurskimi fachowcami.
Manfred po raz pierwszy zauważa dyskretne logo firmy na boku boostera.
– Już sami tego nie produkujecie? – pyta.
Annette krzywi się, wyjaśniając z wymuszoną nonszalancją:
– W ostatnich latach bardziej dochodowe były kosmiczne hotele. Szefostwo ma gdzieś rakietowy biznes. Jak mówią, rzeczy, które latają szybko i wybuchają, są passé. Mówią, że trzeba się dywersyfikować. Dopóki... – Bardzo po galijsku wzrusza ramionami.
Manfred kiwa głową – jej klipsy nagrywają dla korporacyjnych audytorów wszystko, co mówi.
– Cieszę się, że Europa wraca na rynek rakiet – odpowiada poważnie. – Kiedy biznes nanoreplikacji strukturalnej na dobre się rozrusza, to będzie bardzo ważna sprawa. Strategiczny atut dla każdej korporacji w branży, choćby sieci hoteli.
Zwłaszcza teraz, kiedy NASA się zwinęło i wyścig o Księżyc rozgrywa się między Chinami i Indiami, dodaje cierpko w myślach. Jej śmiech brzmi jak kurant na szklane dzwonki.
– A ty, mon cher? Co ciebie sprowadza na Confederaçion? Musisz mieć tu jakiś interes.