Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Sytuację ratowały tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, ten niewiarygodnie głupi układ zorganizował poprzedni technik komunikacyjny, więc Jin nie musiał brać za niego odpowiedzialności. Po drugie, właśnie on sam miał go rozpracować.
Był to tak zwany „twardy kontakt”: ludzie na obu końcach wiedzieli, że wiadomość zostanie przekazana. Dla porównania, rzadkie kontakty Jina z jego kontrolerami były „miękkie” i zazwyczaj jednostronne. Przekazywanie wychodzących wiadomości –
chipy z informacjami podrzucane dobrze opłacanym ochmistrzom frachtowców – zostało zablokowane, kiedy wszyscy trzej łącznicy padli ofiarą „piractwa” w sektorze.
Z przychodzącymi wiadomościami było łatwiej. Miejscowy garnizon otrzymywał przeróżne e–ziny, a w starannie ułożonych ogłoszeniach towarzyskich Jin dostawał wszystkie informacje, jakich potrzebował. Czasami przeglądając je, zastanawiał się, ile innych wiadomości było tu zakodowanych. Robił to zwłaszcza po ostatnim liście – wiadomości dla „Irene”, mówiącej o tym, że to koniec. Że powinna zająć się własnym życiem.
Po liście, który informował go, że został na lodzie.
Z zawodowego punktu widzenia interesujące było to, że w e–zinach z tamtego miesiąca było dwa razy więcej ogłoszeń towarzyskich niż zwykle. Na to wspomnienie wciąż zbierało mu się na ponury śmiech; zastanawiał się, ilu ludzi i na ilu planetach patrzyło na te wiadomości i myślało „Co, do cholery...?”
Zakodowana wiadomość była ostateczną katastrofą: informowała Jina, że „Świata” już nie ma i że ma zerwać wszelkie powiązania, nikomu nie ufać i reagować tylko na osobisty kontakt. Dla niego był to po prostu kolejny gwóźdź do trumny.
W końcu na Marduku złe wiadomości są tak samo częste i spodziewane, jak deszcz.
Wziął od Mardukanina skórzaną torbę i wszedł z powrotem w krzaki porastające skraj pola. Cały ten układ był po prostu kretyński. Tak amatorski, że Jinowi było wstyd za każdym razem, kiedy musiał brać w tym udział. Mardukanin, nieznany „agent”
satrapy Kirsti, miał teraz wrócić oczyszczoną ścieżką przez pole minowe i ogrodzenie z monodrutu, którego fragment zastąpiono mniej śmiercionośnymi materiałami, a potem przejść między wyłączonymi sensorami. Gubernator, którego życie i zdrowie w wypadku ataku zależały od wszystkich tych zabezpieczeń, sam kazał wprowadzić te zmiany, żeby „tajne komunikaty” mogły tędy bez trudu się przedostawać.
Jin pokręcił głową i złamał pieczęć na torbie. Gubernator nie potrafił oczywiście czytać w krathiańskim, mimo że przebywał

74 tutaj od piętnastu lat, a „nauka” wymagałaby jedynie załadowania odpowiedniego update’u do tootsa. Nie, gubernator miał na głowie ważniejsze rzeczy niż nauczenie się języka na tyle, by pomniejsze wiadomości – jak na przykład „tajne komunikaty” –
mógł czytać ktoś inny niż technik komunikacyjny. Na przykład sam gubernator.
Jin znów pokręcił głową. Czy to możliwe, że Imperium jest do tego stopnia pozbawione dobrego materiału genetycznego, że musiało przysłać tutaj tego... tego... idiotę na gubernatora? Nie. Nie, odpowiedział sam sobie. Imperium nie może być aż tak pozbawione utalentowanych ludzi. Nie, to był genialny plan imperialnej biurokracji. Trafił im się ktoś tak głupi, tak oszałamiająco niekompetentny, że jedynym wyjściem było wysłanie go w takie miejsce, gdzie nawet on nie mógł zrobić niczego złego.
Jin wziął głęboki oddech i wyrzucił z myśli gubernatora głupotę kogoś, kto wysłał go na Marduka. Pomogło; otwierając wiadomość, poczuł się trochę lepiej. Potem przeczytał kilka pierwszych słów... i zamknął oczy.
Na krótką chwilę powrócił do niego zapamiętany odór rozkładu i Jin niemal stracił głowę. Wiedział – po prostu wiedział że gdyby ktoś go w tym momencie zobaczył, jego życie nie byłoby warte nawet kropli mardukańskiej deszczówki. Wiedział, musi się opanować, że od tego zależy znacznie więcej niż tylko jego życie, ale przez chwilę jedyne, co mógł zrobić, to powstrzymać się od płaczu. Chciało mu się płakać. Krzyczeć. Chciał krzyczeć z radości i zgrozy, by oznajmić światu nadejście chwili, o której marzył godzinami, wpatrując się w spód piętrowego łóżka nad nim. Chociaż, przyznał w myślach, w marzeniach nie brał pod uwagę możliwości, że kiedy ten moment nadejdzie, będzie miał ochotę zwymiotować.
Miał poważny problem. Był na niego przygotowany, ale problem pozostawał problemem. Od chwili powrotu z przerwanej
„misji ratunkowej” Jin powoli i ostrożnie wszedł w rolę odbiorcy większości komunikatów. Nikt nie chciał podjąć się tego zadania
– nie dość, że wymagało łażenia w upale po całym porcie, to jeszcze rzadko kiedy wiadomości miały dla ludzi jakieś znaczenie.
Zazwyczaj dotyczyły politycznych posunięć w wojnach między satrapiami, a jaki to może mieć wpływ na sprawy portu? Inni satrapowie także wysyłali wiadomości, i te Jin również zwykle odbierał. Tej jednej gubernator nie mógł jednak w żadnym wypadku zobaczyć... a przecież cały ten system zbudował właśnie po to, by do niego dotarła.
I dotarłaby, gdyby Temu Jin na to pozwolił.
Na jego nieszczęście gubernator nie był zupełnym idiotą. Każdą wiadomość od miejscowych kontaktów kazał tłumaczyć dwóm osobom, więc na pewno dowiedziałby się, że Jin odebrał tę informację. To oznaczało, że kartka z wieściami nie może po prostu zniknąć. Jej miejsce musi zająć inna.