– Nadiu – powiedział cicho.
Po dłuższej chwili znów podniosła na niego oczy. Uśmiechnęła się i przez moment znów była małą dziewczynką. Odwróciła wzrok. Ująwszy dłoń kobiety, zaprowadził ją do stołu, przy którym stał Victor.
– Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zdał mi na gorąco relację – rzekł fizyk i Talbot opowiedział mu wszystko.
– Moja matka, Nadia i Marta Nelson... one wszystkie są takie same – rzekł na zakończenie. – Wszystkie miały zmarnowane życie.
– A co było w skrzynce?
– Jak stoisz z symboliką i kosmiczną ironią, stary?
– Jak dotychczas znajduję wspólny język z Jungiem i Freudem – odparł Victor. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Talbot ścisnął rękę starej kobiety i powiedział:
– To był stary, zardzewiały, przypinany na agrafkę znaczek z napisem: SIE MASZ.
Victor odwrócił się do niego plecami.
Gdy ponownie stanął twarzą do Talbota, ten się śmiał.
– To nie żadna kosmiczna ironia, Larry... to kosmiczna kpina – powiedział Victor, zły. Było to wyraźnie widać.
Talbot nie odzywał się, dając mu czas, aby to przetrawił.
– I co on ma, u diabła, symbolizować? Niewinność? – spytał wreszcie Victor.
Talbot wzruszył ramionami.
– Przypuszczam, że gdybym wiedział, przede wszystkim bym go nie zgubił. Był tym, czym był. Małym metalowym znaczkiem o średnicy koło czterech centymetrów, na nim zezowata gęba, pomarańczowe włosy, wyszczerzony uśmiech, nos jak kartofel, piegi; to wszystko, właśnie tym był. – Ucichł i po chwili dodał: – To by się zgadzało.
– I teraz, gdy masz go z powrotem, nie chcesz już umierać?
– Nie potrzebuję umierać.
– I chcesz, żebym cię zamroził.
– Nas oboje.
Victor popatrzył nań z niedowierzaniem.
– Na miłość boską, Larry!
Nadia stała spokojnie, jakby ich nie słyszała.
– Posłuchaj, Victorze. Marta Nelson jest tam w środku. Zmarnowane życie. Nadia jest na zewnątrz. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, jak, ani co to sprawiło... ale... zmarnowane życie. Drugie zmarnowane życie. Chcę, byś stworzył jej mikrosobowtóra, tak jak stworzyłeś mojego i wysłał ją do wnętrza. On tam na nią czeka i może to naprawić, Victorze. Wreszcie. Może przy niej być, gdy odzyska te wszystkie lata, które jej skradziono. Może być – ja mogę być – jej ojcem, gdy będzie niemowlęciem; towarzyszem zabaw, gdy będzie dzieckiem; jej kumplem, gdy zacznie dorastać; jej chłopakiem, gdy będzie młodą dziewczyną; jej adoratorem, gdy będzie młodą kobietą; jej kochankiem, jej mężem; jej przyjacielem, gdy się zestarzeje. Spraw, żeby była tymi wszystkimi kobietami, którymi nigdy być nie mogła, Victorze. Nie pozbawiaj jej tego po raz wtóry. A gdy nadejdzie koniec, wszystko zacznie się od początku...
– Jak, na miłość boską, jak, do cholery, jak? Gadaj do rzeczy, Larry. Co ma oznaczać ten metafizyczny bełkot?
– Nie wiem jak, ale tak już jest! Byłem tam, Victorze, spędziłem tam miesiące, może lata i ani razu się nie przemieniłem, ani razu nie stałem się wilkiem; tam nie ma Księżyca... nie ma nocy ani dnia, tylko złota poświata i ciepło. Mogę spróbować wynagrodzić tę stratę. Mogę przywrócić dwa życia. Proszę cię, Victorze!
Fizyk patrzył nań milcząco. Potem spojrzał na starą kobietę. Uśmiechnęła się do niego i powykręcanymi artretyzmem palcami zrzuciła ubranie.
* * *
Gdy przechodziła przez zasklepiony kikut, Talbot czekał tam na nią. Wyglądała na bardzo zmęczoną i zdawał sobie sprawę, że będzie musiała wypocząć, zanim ruszą przez pomarańczowe góry. Pomógł jej wydostać się z sufitu jaskini i ułożył ją na bladożółtym mchu, który zabrał z wysp Langerhansa, gdy powracał z długiej włóczęgi z Martą Nelson. Dwie stare kobiety legły jedna przy drugiej na mchu. Nadia zasnęła prawie natychmiast. Stał nad nimi, przyglądając się ich twarzom.
Były identyczne.
Wyszedł na skalną półkę i jego wzrok powędrował ku wierzchołkom pomarańczowych gór. Szkielet już go nie przerażał. Poczuł nagły powiew lodowatego powietrza i domyślił się, że Victor rozpoczął krioniczną prezerwację.
Stał tak długi czas, ściskając w lewym ręku znaczek z szelmowską, niewinną gębą mitycznego stwora, namalowaną czterema jaskrawymi kolorami.
A po chwili usłyszał dobiegający z jaskini płacz dziecka, tylko jednego dziecka i wrócił na początek najprostszej podróży, jaką kiedykolwiek odbył.
Gdzieś tam paskudna płaszczka położyła po sobie skrzela, przekręciła się z wolna do góry brzuchem i pogrążyła w ciemności.
Tłumaczyli Jacek i Tomasz Maniccy
Nie mam ust, a muszę krzyczeć
Z różowej palety, niczym pusty flak, zwisało ciało Gorristera. Wisiało wysoko pod sufitem, nie dygocąc nawet w zimnym, śmierdzącym smarami ciągłym przeciągu głównej komory komputera. Zwisało głową w dół, przyczepione do palety stopą lewej nogi. Na metalowej posadzce nie było kropli krwi. Spuszczono ją z niego przez precyzyjne cięcie pod zapadłymi policzkami, od ucha do ucha.
Kiedy Gorrister wrócił do nas i przyjrzał się swojemu ciału, nic nam nie przyszło ze zrozumienia, iż As znowu wystrychnął nas na dudka. Że miał radochę i maszyna ubawiła się tym kawałem setnie. Troje z nas puściło pawia, odwracając się od siebie w odruchu starym jak mdłości, które to wszystko spowodowały.
Gorrister pobladł. Zupełnie jakby ujrzał złego ducha i bał się na wyrost.