- Położyłem pana Burnsa z powrotem do łóżka, panie kapitanie... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Czy tak?
- Pan porucznik dźwignął się o własnych siłach, ale wychyliwszy się z koi stracił równowagę i upadł. Mimo to zdaje się być przytomny.
- Pewnie - odburknąłem ponuro, nie odwracając nawet głowy.
Ransome milczał przez chwilę, po czym,, jak by bojąc się mnie urazić rozpoczął ostrożnie:
- Nie powinniśmy marnować tego lekarstwa. Ja je zbiorę do najmniejszej okruszyny, panie kapitanie. Można też będzie przesiać to, co zostało w potłuczonych słojach. Zaraz się tym zajmę. Opóźni to śniadanie najwyżej o dziesięć minut.
- A niech tam! - odrzekłem z goryczą. - Zbierzcie to paskudztwo do ostatniego źdźbła i wyrzućcie przez burtę!
Zapadło znowu milczenie, a gdym odwrócił głowę, przekonałem się, że Ransome, mądry i pogodny mój przyjaciel, ulotnił się z pokładu. Straszliwa samotność wiejąca od morza działała zabójczo na mój chory mózg. Zwróciłem oczy na statek - i oto nagle, jak w przelotnej wizji, ujrzałem ten mój statek przemieniony w pływający cmentarz. Któż nie słyszał o okręgach z wymarłą załogą, unoszonych przez kapryśne fale? Uczułem potrzebę przemówienia do kogokolwiek bądź i odruchowo podszedłem do marynarza siedzącego przy sterze. Jak by odgadując mój zamiar, przybrał postawę wyczekującą, ja jednak rozmyśliłem się i odszedłem w głąb statku, by przez chwilę jeszcze pozostać sam na sam z ciężarem mojej troski.
Przeszkodził mi w tym oczywiście Burns. Dostrzegłszy mnie przez otwarte drzwi, zagadnął posępnie:
- No, cóż tam, kapitanie?
- Nic dobrego - odparłem wchodząc do kabiny.
Ułożony z powrotem w pościeli, rekonwalescent osłaniał sobie dłonią nie ogolony policzek.
- To przeklęte bydlę zabrało mi nożyce - oznajmił po chwili milczenia.
W stanie napięcia nerwów, w jakim się znajdowałem, pocieszna skarga Burnsa sprawiła mi rodzaj ulgi. Biedak zdawał się być naprawdę rozżalony na stewarda.
- Czy on myśli, że ja zwariowałem, czy co, u licha?
- Nie sądzę, panie Burns - odrzekłem spoglądając nań z rodzajem podziwu, wydał mi się bowiem w tej chwili wzorem panowania nad sobą. Prócz resztki brody, zdradzającej pokrewieństwo z pospolitym światem materii, posilać tego człowieka doszła do takich granic dematerializacji, których żadna żyjąca istota nie może już przestąpić. Z zazdrością patrzyłem na jego zaklęśnięte skronie, na nienaturalną ostrość jego nozdrzy, wydawało mi się bowiem rzeczą oczywistą, że dni jego są policzone. Szczęśliwy człowiek! Odejdzie sobie lada dzień - ja natomiast będę musiał borykać się nie wiedzieć jak długo z nadmiarem zwątpień, wewnętrznych rozterek, nade wszystko zaś z uczuciem niewypowiedzianego wstrętu do spojrzenia w oczy ohydnej prawdzie.
- Obawiam się, że ja także wariuję - wyrwało mi się mimo woli.
Burns spojrzał na mnie wzrokiem upiora zachowując przy tym zadziwiający spokój.
- Zawsze mówiłem, że ten zbrodniarz spłata nam jeszcze piekielnego figla - rzekł z naciskiem.
Doznałem przykrego wstrząsu, ale nie zdobyłem się na odpowiedź. Objawem mojej choroby było zobojętnienie. Postępujący paraliż serca, duszy i mózgu, beznadziejny pogląd na świat. Patrzyłem bezmyślnie na Burnsa, on zaś ciągnął dalej:
- Co? Jeszcze pan nie wierzy? Czymże pan sobie tłumaczy ten wypadek? Jakże inaczej to się stać mogło?
- Jak? - powtórzyłem głucho. - I ja się pytam, jak, do kroćset tysięcy diabłów, taka rzecz mogła się wydarzyć?
Rzeczywiście, po głębszym zastanowieniu sprawa stawała się jeszcze bardziej zagadkowa. Komu mogło zależeć na opróżnieniu słoi po to tylko, aby je następnie wypełnić mną miksturą, opakować i odstawić na miejsce? Wyglądało to na jakiś ohydny podstęp, na uplanowaną zemstę (za co? za co? lub wreszcie na piekielny żart. Pan Burns po swojemu rozwiązał ten problem.
- Musiano mu zapłacić w Haifongu około piętnastu funtów szterlingów za tę ilość chininy - rzekł głucho i uroczyście.
- Panie Burns! - wykrzyknÄ…Å‚em.
Pokiwał głową z uśmiechem politowania, wpatrując się przy tym w swoje nogi podobne do dwóch żerdzi przybranych w piżamę, a zakończonych nieprawdopodobnych rozmiarów bosymi stopami.