Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Gdyby Nom Anor mógł, spopieliłby upierzoną pupilkę samym spoj­rzeniem.
- A któżby inny? - zapytał z pogardą. - Chyba że miałaś na myśli siebie?
Vergere zgarbiła się i posmutniała.
- Nie zamierzałam cię urazić ani tym bardziej zniesławić, Nomie Anorze - rzekła. - Wręcz przeciwnie, chciałam cię pochwalić. Wyrzą­dziłeś już bardzo dużo szkód niewiernym i ich Nowej Republice. Nawet gdyby Borsk Fey’lya chciał, nie mógłby wdawać się z tobą w żadne pertraktacje. Członkowie senatu z pewnością pozbawiliby go za to wła­dzy.
- Doprawdy? - Na twarzy Tsavonga Laha ukazał się przewrotny uśmiech. Wojenny mistrz odwrócił się do egzekutora i gestem wskazał cierniowe krzesło. - Zabierz je ze sobą, mój sługo - rozkazał. - Przyjmij je jako dar ode mnie.
ROZDZIAŁ
8
 
Drzwi otworzyły się z nieprzyjemnym, złowieszczym szelestem. Cilghal poczuła, że jej skóra staje się sucha. Przypomniała sobie jednak, że voxyny są martwe.
„Sokół Millenium” oderwał się od „Słodkiej Niespodzianki”, kiedy awaryjny właz był wciąż otwarty, i rufową ładownię objęła we władanie próżnia. Stwierdzono, że złowrogie stworzenia potrafią otaczać cielska łuskowymi kokonami, dzięki czemu są odporne na nagłe zmiany ciśnienia albo dekompresję. Mogły nawet żyć krótki czas w próżni, zapadając w coś w rodzaju głębokiej śpiączki. Wcześniej czy później jednak ginęły. Wra­cając do Zaćmienia, Han celowo nie zamykał awaryjnego włazu, wskutek czego w ładowni panowała temperatura bliska absolutnemu zeru. Kiedy doleciał, wszystkie voxyny wyglądały jak bryły lodu. Pomagając sobie Mocą, Kalamarianka badała strukturę ich komórek i przekonała się, że wszystkie uległy rozerwaniu. Potwierdziła to, posługując się ultrasonicznymi próbnikami i czujnikiem wrażliwym na najmniejsze wahania tempe­ratury. Potem przeprowadziła kilkanaście różnych testów biologicznych, aby upewnić się, czy rzeczywiście w zamarzniętych na kość szczątkach nie kołacze się nawet iskierka życia. Pragnąc uzyskać absolutną pewność, powtórzyła wszystkie badania, i dopiero kiedy pozbyła się resztek wątpli­wości, odcięła pazury potworów, które wbiły się w durastalowe płyty po­kładu ładowni „Sokoła”. Zwierzęta nie mogły nie być martwe.
Cilghal wiedziała jednak, że nie wolno jej ryzykować. A przynajmniej nie wówczas, kiedy miała do czynienia ze stworzeniami, które pluły prze­żerającym tkankę kwasem, porażały ofiary udarowymi dźwiękami i jedną kroplą krwi paraliżowały ich systemy nerwowe. Wiedziała też, że w poduszeczkach łap voxynów kryją się setki śmiercionośnych retrowirusów. Była zbyt zmęczona, żeby dokładnie przeanalizować wszystko, czego dotąd się
dowiedziała. Obawiała się popełnienia błędu, który mógłby grozić życiu wszystkich mieszkańców Zaćmienia. Wyślizgnęła się cicho z laborato­rium, wyjęła z kieszeni kitla przenośny komunikator i uniosła do ust.
Z sąsiedniego pomieszczenia doleciał nagle żałosny jęk istoty rasy Wookie. Dopiero wtedy Kalamarianka uświadomiła sobie, że Moc przy­gniata ją swoim ciężarem. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ktoś płacze.
Płakała istota ludzka.