Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Gdyby i dziś utrzymała się taka pogoda, jak przez ostatni tydzień, w południe pokład byłby zbyt nagrzany, by stąpać po nim boso, ale teraz, gdy mgła była jeszcze gęsta, w samych figach było mi chłodno. Kiedy się żegluje pośród wysp, niewielkie ma znaczenie, co na siebie wkładasz. Nikt cię nie widzi. Dorobiłam się najlepszej w swym życiu opalenizny. Ale tego ranka chłód zagnał mnie znów pod pokład po sweter. Nie było wiatru, tylko ziąb, ciągnący od morza. "Tam w dole jeszcze trwa noc - pomyślałam. - Zaledwie o kilka jardów od plaży trwa bezgraniczna noc".
Wciągnęłam sweter i wróciłam na górę. Wyjęli mapy; Ray właśnie nachylał się nad nimi.
Jego nagie plecy łuszczyły się od nadmiernej opalenizny, widać też było łysinkę, którą próbował
ukryć pod brudnożółtymi kędziorami. Jonathan wpatrywał się w plażę i pocierał nos.
- Chryste, co za miejsce! - powiedziałam.
Zerknął na mnie, próbując się uśmiechnąć. Biedny Jonathan, łudził się, że jego twarz urzekłaby nawet żółwia, wywabiając go ze skorupy, i prawdę mówiąc, istniało kilka kobiet, które rozpływały się, ledwie na nie popatrzył. Ja do nich nie należałam i to go irytowało. Zawsze uwa-
żałam, że jego żydowski profil jest zbyt nieskazitelny, żeby być naprawdę piękny. Moja obojętność działała na niego jak czerwona płachta na byka.
Spod pokładu doleciał zaspany i nadąsany głos. Nasza Pani od Koi raczyła się wreszcie obudzić; nadszedł czas na jej oczekiwane wyjście. Kokieteryjnie owinęła biodra ręcznikiem. Twarz miała nabrzmiałą od nadmiaru czerwonego wina, a włosy prosiły się o grzebień. Mimo to rozgrzała
atmosferę, przyciągnęła spojrzenia. Kiepska kopia Shirley Tempie.
- Co się stało, Ray? Gdzie jesteśmy? Ray nie podniósł wzroku znad obliczeń; zarobił przez to u niej krechę.
- Mamy cholernego nawigatora, to wszystko - powiedział.
- Nie rozumiem, co się stało - zaprotestował Jonathan, najwidoczniej licząc, że Angela okaże mu współczucie. Nic takiego nie nastąpiło.
- Ale gdzie jesteśmy? - zapytała znowu.
- Dzień dobry, Angelo - powiedziałam; mnie też zignorowała.
- Czy to wyspa? - pytała dalej.
- Jasne, że wyspa. Nie wiem jeszcze, jaka - odparł Ray.
- Może to Barra? - zasugerowała. Ray zrobił głupią minę.
- Jesteśmy daleko od Barry - wyjaśnił. - Jeżeli tylko pozwolicie mi odtworzyć nasze kroki...
"Odtworzyć kroki na morzu? Ray ma obsesję na punkcie Jezusa" - pomyślałam, rozglądając się po plaży. Nie sposób było odgadnąć jej rozmiarów, mgła pokryła wszystko, co było dalej niż sto jardów. Może ta szara ściana zakrywała jakąś osadę?
Ray, określiwszy na mapie miejsce, gdzie prawdopodobnie osiedliśmy, zszedł na plażę i obrzucił krytycznym spojrzeniem dziób. Dołączyłam do niego, głównie po to, by zejść z oczu Angeli. Okrągłe kamyki pod moimi bosymi stopami były zimne i śliskie. Ray niemal pieszczotliwie przesunął dłonie po burcie "Emmanuelle", po czym przykucnął, by zbadać uszkodzenie.
- Zdaje się, że nie ma dziury - stwierdził. - Ale głowy nie dam.
- Odpłyniemy, kiedy nadejdzie wysoka fala - powiedział Jonathan, prężąc się na dziobie z rękami na biodrach. - Nie ma strachu. - Mrugnął do mnie. - Nie ma strachu.
- Gówno tam, odpłyniemy! - warknął Ray. - Popatrz tylko na siebie.
- No to znajdziemy kogoś, kto nas ściągnie. - Pewność Jonathana nie doznała uszczerbku.
- Akurat kogoś załatwisz, dupku.
- Jasne, czemu nie? Odczekamy godzinę czy dwie, aż mgła ustąpi, a wtedy przejdę się, sprowadzę jakąś pomoc.
Odszedł pospiesznie.
- Zrobię kawę - zaproponowała Angela. Znając ją, wiedziałam, że parzenie potrwa godzinę.
Nadszedł czas na spacer. Poszłam wzdłuż plaży.
- Nie odchodź zbyt daleko, kochanie - zawołał Ray.
-Nie.
"Kochanie" - powiedział. Łatwe słówko; nic nim nie wyrażał.
Słońce przygrzewało już mocniej i idąc ściągnęłam sweter. Piersi miałam brązowe jak orzechy. "I tak samo duże" - pomyślałam. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Mam w głowie przynajmniej dwa neurony, ocierające się o siebie, a to już więcej niż u Angeli; ona miała cyce jak melony i mózg, którego powstydziłby się muł.
Słońce dziwacznie przesączało się przez mgłę. Nierównomiernie oświetlało wyspę; jego
blask zacierał kontury, pozbawiając okolicę soczystości barw, przekształcając morze, skały i piasek plaży w olbrzymią, spłowiałą, szarą plamę.
Przeszłam zaledwie sto jardów, ale coś w atmosferze tego miejsca zaczęło mnie przytłaczać, więc zawróciłam. Na prawo ode mnie wątłe, szemrzące fale wpełzały na brzeg, spadając na kamienie z niemrawym mlaśnięciem. Żadnych majestatycznych bałwanów, tylko regularne mlaśnięcia zmęczonej wody.
Już znienawidziłam to miejsce.
Ray próbował uruchomić radio, ale z niejasnych dla nas przyczyn na każdej częstotliwości znajdował jedynie szumy. Przez chwilę przeklinał je do żywego, potem ustąpił. W pół godziny później nadeszła pora śniadania; musieliśmy się zadowolić sardynkami, pieczarkami i resztkami tostów. Serwowała je Angela, jak zwykle zadowolona z siebie; zachowywała się tak, jakby właśnie powtórzyła cud z rybami i chlebem. W żadnym wypadku nie można było cieszyć się tym posiłkiem.
Zdawało się, że powietrze wysysa z niego wszelki smak.