Musiał zaczekać, aż umrą wszyscy urodzeni w Tiganie.
Dopiero wtedy będzie mógł opuścić półwysep, gdzie zostiił zabity jego syn. Dopiero wtedy na skrwawioną ziemię spadnie ostatnia kropla zaplanowanej przez niego zemsty. Na świecie nie będzie bowiem istniał już nikt, kto pamiętał Tiganę sprzed jej upadku i Avalle pełne wież, kto pamiętał pieśni, opowieści i legendy, całą jej długą, świetlaną historię.
Wtedy wszystko to naprawdę zniknie. Zostanie wymazane z ludzkiej pamięci. Siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat sprowadzi tak całkowite zapomnienie, jakie po upływie tysiąclei i stało się udziałem starożytnych cywilizacji, których nikt już nie pamięta, całych kultur będących jedynie trudnymi do wymówienia nazwami miejsc czy odcyfrowanymi, pompatyczny mi tytułami - Imperator Wszechziemi - zachowanymi na ceramicznych skorupach.
Po sześćdziesięciu latach Brandin będzie mógł pojechać do domu. Będzie mógł robić, co tylko zechce. Wtedy ona sama od dawna już nie będzie żyła, podobnie jak inni pochodzący z Tigany, nawet młodsi od niej, urodzeni w roku podboju - ostatni dziedzice.
Ostatnie dzieci, które potrafiły usłyszeć i przeczytać nazwy kraju niegdyś należącego do nich. Brandin dawał sobie osiemdziesiąt lat. Biorąc pod uwagę długość życia w Dłoni, było to aż nadto.
Osiemdziesiąt lat na zapomnienie. Na to, by przeszłość stała się potłuczoną, pozbawioną znaczenia skorupą. Książek już nie było, podobnie jak obrazów, gobelinów, rzeźb, muzyki. Wszystko to zostało podarte, rozbite lub spalone w straszliwym roku po śmierci Valentina, kiedy Brandin spadł na nich w mękach ojcowskiego bólu.
Był to najgorszy rok w życiu Dianory. Zobaczyła wtedy tyle piękna rozpadającego się w gruz i pył lub bezpowrotnie zmieniającego się w pogorzelisko. Miała piętnaście, a potem szesnaście lat. Była jeszcze za młoda, by w pełni zrozumieć rzeczywistość tego, co ginęło. Mogła gorzko opłakiwać śmierć ojca i zniszczenie jego sztuki - dzieł, których stworzenie zajęło mu całe życie, a także śmierć przyjaciół i przerażające wydarzenia, które nagle zaczęły się rozgrywać w okupowanym, zubożałym mieście. Wtedy nie potrafiła jeszcze pojąć większych strat ani tego, co niosą ze sobą na przyszłość.
Owego roku wielu mieszkańców miasta popadło w szaleństwo.
Inni uciekli, zabierając dzieci, by stworzyć sobie życie z dala od pożarów czy wspomnień o nich, z dala od młotów rozbijających posągi książąt, stojące w długich krużgankach Nadmorskiego Pałacu. Niektórzy tak dalece uciekli w siebie, co było innym rodzajem obłędu, że tliła się w nich tylko maleńka iskierka życia, dzięki której jedli, spali i z trudem przemierzali puste przestrzenie swych dni.
Jedną z takich osób była jej matka.
Stojąc wiele lat później na chiaryjskim balkonie, Dianora podniosła wzrok na Scelto i po malującej się na jego twarzy trosce poznała, że milczy zbyt długo.
Zmusiła się do uśmiechu. Była tu od dawna i znakomicie potrafiła ukrywać swe prawdziwe uczucia. Uśmiechać się, kiedy trzeba. Nawet przy Scelto, którego nie znosiła oszukiwać. A szczególnie przy Brandinie, którego musiała oszukiwać, bo alternatywą była śmierć.
- Iassica nie stanowi zagrożenia - powiedziała łagodnie, wznawiając rozmowę, jakby nic się nie wydarzyło. Bo rzeczywiście nic się nie wydarzyło - wróciły tylko stare wspomnienia. Nic ważnego dla świata, nic, co się liczyło lub mogłoby się liczyć. Jedynie poczucie straty. - Jest o wiele za mało inteligentna, by go rozerwać - ciągnęła z wystudiowanym uśmiechem - i zbyt młoda, by mieć na niego tak uspokajający wpływ jak Solores. Dziękuję ci jednak za tę informację - sądzę, że możemy ją wykorzystać. Powiedz mi, czy Tesios jest zmęczony opieką nad nią? Czy mam porozmawiać z Vencelem, żeby przydzielił jej kogoś młodszego? A może powinno być ich kilku?
Scelto uśmiechnął się, mimo że znów spłonął rumieńcem. Zawsze tak było. Jeśli udawało jej się ich rozbawić lub rozśmieszyć, to chmury pierzchały niczym rozpędzone wiatrem, zostawiając po sobie czysty błękit nieba.
Dianora żałowała, że nie wiedziała, jak tego dokonać osiemnaście lat temu - dla matki i brata. Wtedy nie było żadnego śmiechu. Nigdzie nie rozlegał się śmiech, a błękitne niebo spoglądało szyderczo na zniszczenia.