– Przysięgnę – odparła druga matka. – Przysięgnę na grób mojej własnej matki.
– A ona ma grób?
– O, tak. Sama ją do niego złożyłam, a kiedy zobaczyłam, że próbuje się wyczołgać, zakopałam ją z powrotem.
– Przysięgnij na coś innego, żebym mogła ci zaufać.
– Na moją prawą dłoń – powiedziała druga matka, unosząc rękę. Powoli pokiwała długimi palcami, demonstrując szponiaste paznokcie. – Przysięgam na nią.
Koralina wzruszyła ramionami.
– W porządku – rzekła. – Umowa stoi.
Zjadła śniadanie, próbując nie przełykać zbyt szybko. Była głodniejsza, niż sądziła. A gdy tak jadła, druga matka obserwowała ją uważnie. Trudno było odczytać wyraz oczu z czarnych guzików, lecz Koralinie wydało się, że tamta także jest głodna.
Wypiła sok pomarańczowy, lecz, choć miała ogromną ochotę, nie potrafiła się zmusić do skosztowania gorącej czekolady.
– Gdzie mam zacząć szukać? – zapytała.
– Gdzie tylko zechcesz – odparła druga matka, jakby w ogóle jej to nie obchodziło.
Koralina spojrzała na nią, zastanawiając się głęboko. Uznała, że nie ma sensu zwiedzać ogrodu i okolicy. Nie istniały, nie były prawdziwe. W świecie drugiej matki nie było opuszczonego kortu tenisowego ani bezdennej studni. Pozostawał jedynie sam dom.
Rozejrzała się po kuchni, otworzyła piekarnik, zerknęła do zamrażarki, przeszukała szufladę na warzywa w lodówce. Druga matka trzymała się blisko, patrząc na Koralinę z drwiącym uśmieszkiem tańczącym na wargach.
– Jak duże są dusze? – spytała Koralina.
Druga matka usiadła przy stole i oparła się o ścianę. Milczała. Podłubała w zębach długim, polakierowanym na szkarłatno paznokciem, a potem delikatnie postukała palcem – stuk, stuk, stuk – w błyszczącą czarną powierzchnię czarnego oka-guzika.
– Świetnie – rzuciła Koralina – nie mów mi. Bez łaski. Nie potrzebuję twojej pomocy. Wszyscy wiedzą, że dusza jest wielkości piłki plażowej.
Miała nadzieję, że druga matka powie coś w stylu „bzdura, dusza jest wielkości dojrzałej cebuli – albo walizki – albo zegara szafkowego”, jednakże tamta jedynie się uśmiechnęła. Stukanie paznokcia w oko rozbrzmiewało miarowo, niestrudzenie, niczym kapanie wody ściekającej powoli z kranu do zlewozmywaka. A potem Koralina uświadomiła sobie, że to rzeczywiście kapanie wody. Była sama.
Zadrżała. Wolała wiedzieć, gdzie przebywa druga matka. Skoro nie było jej nigdzie, to mogła być wszędzie. A zresztą łatwiej bać się czegoś, czego nie widzimy. Wsunęła ręce do kieszeni. Jej palce zacisnęły się na kamieniu z dziurką pośrodku, jego dotyk dodawał otuchy. Koralina wyjęła kamień z kieszeni, uniosła go przed sobą, jakby trzymała w dłoni pistolet, i wyszła na korytarz.
Nic, poza kapaniem wody ściekającej do metalowego zlewu, nie zakłócało wszechobecnej ciszy.
Koralina zerknęła w lustro po drugiej stronie korytarza. Na moment jego powierzchnia zamgliła się i wydało jej się, że w szkle pływają twarze, niewyraźne, pozbawione rysów. Potem twarze zniknęły i w zwierciadle pozostała jedynie dziewczynka, drobna jak na swój wiek, trzymająca w palcach coś, co lśniło łagodnie niczym zielony, rozżarzony węgielek.
Zaskoczona Koralina spojrzała na swą rękę i ujrzała jedynie kamyk z dziurą pośrodku, zwykły kawałek brązowej skały. Potem popatrzyła w lustro, w którym kamień lśnił niczym szmaragd. Z lustrzanego kamienia wytrysnęła smuga zielonego ognia, szybując w stronę sypialni Koraliny.
– Hm – mruknęła Koralina.
Weszła do sypialni. Zabawki podskoczyły radośnie, jakby ucieszył je jej widok. Mały czołg wytoczył się ze skrzyni, by ją powitać; po drodze zgarnął pod gąsienice kilka innych zabawek, po czym wypadł na podłogę, przewracając się przy okazji, i leżał na dywanie jak chrząszcz na grzbiecie, mamrocząc i kołysząc gąsienicami. Koralina podniosła go i odwróciła. Zawstydzony czołg uniknął pod łóżko.
Rozejrzała się po pokoju.
Zajrzała do szafek i szuflad. Potem podniosła jeden koniec skrzyni z zabawkami i wysypała je wszystkie na dywan, gdzie natychmiast zaczęły się przeciągać, marudzić i wiercić niezdarnie. Szara szklana kulka potoczyła się po podłodze i odbiła od ściany. Korali – nie żadna z zabawek nie kojarzyła się z duszą. Podniosła i obejrzała uważnie srebrną bransoletkę z amuletami. Przywieszone do niej małe srebrne zwierzątka ścigały się przez całą wieczność – lis nigdy nie chwytał królika, niedźwiedź nie doganiał lisa.
Koralina otworzyła dłoń i spojrzała na kamień z dziurą pośrodku, w nadziei że dostrzeże jakąś wskazówkę. Nic z tego; większość zabawek ukrytych w skrzyni zdążyła już odpełznąć i ukryć się pod łóżkiem. Pozostało tylko kilka (zielony plastikowy żołnierzyk, szklana kulka, jaskraworóżowe jojo itp.), z tych, które zawsze znajduje się na dnie pudeł prawdziwego świata: przedmioty zapomniane, porzucone, niekochane.
Już miała wyjść i zacząć szukać gdzie indziej, gdy nagle przypomniała sobie głos w ciemności, cichutki szept i to, co jej poradził. Podniosła do prawego oka kamień z dziurką, zamknęła lewe i spojrzała na pokój przez otwór w kamieniu.
Widoczny za nim świat był szary i bezbarwny niczym ołówkowy szkic. Wszystko wokół było szare – nie, nie wszystko. Na podłodze coś lśniło, coś barwy żaru w kominku, czerwono-pomarańczowego tulipana skłaniającego głowę w blasku majowego słońca. Koralina sięgnęła lewą ręką, przerażona myślą, że jeśli oderwie oko od kamienia, przedmiot zniknie. Zaczęła macać w jego poszukiwaniu.
Jej palce zamknęły się na czymś gładkim i zimnym. Chwyciła to, opuściła kamień z dziurką i spojrzała w dół. Pośrodku różowej dłoni leżała szara szklana kulka z samego dna skrzyni z zabawkami. Koralina ponownie podniosła kamień i spojrzała przez niego na kulkę, ta zaś znów zapłonęła, migocząc czerwonym ogniem.
W jej umyśle odezwał się głos.
– Istotnie, o pani, teraz przypominam sobie, że byłem chłopcem. O tak. Musisz jednak się spieszyć. Pozostało nas jeszcze dwoje, a wiedźma złości się, bo mnie odnalazłaś.