— Doogie Sassman.
— Pan Harley-Davidson, człowiek góra, maszyna miłości — mruknął Bobby, pro-
wadząc nas wąskim chodnikiem wzdłuż garażu. — A co on lubi, heavy metal?
— Walce — odparła Sasza. — Fokstrota, tango, rumbę, czaczę. Kazałam mu trzymać
się listy, którą zostawiłam, bo inaczej grałby tylko muzykę taneczną. On uwielbia kla-
syczne tańce. Sam też nieźle tańczy.
Bobby, który otwierał właśnie bramkę, zatrzymał się w pół kroku, odwrócił i spoj-
rzał na Saszę z niedowierzaniem. Po chwili zwrócił się do mnie.
— Wiedziałeś o tym?
— Nie.
— Tańce klasyczne?
— Zdobył nawet jakieś nagrody. — Sasza uśmiechnęła się.
— Doogie? Przecież on jest wielki jak volkswagen garbus.
— Stary czy ten nowy? — spytałem.
— Jak ten nowy.
— Owszem, Doogie jest dużym mężczyzną, ale ma też wiele wdzięku.
— Ma mały promień skrętu — wyjaśniłem Bobby’emu.
Znów wyczułem to coś, co zdarza się tak często między nami, co tak bardzo zbliża
nas do siebie. Nastrój, rytm, klimat, który tak łatwo nas wciąga, tworzył się między nami
po raz kolejny. Można poradzić sobie ze wszystkim, nawet z końcem znanego nam
świata, jeśli ma się u boku przyjaciół o właściwym nastawieniu.
— Myślałem, że Doogie szlaja się po barach dla motocyklistów, a nie po salach ta-
necznych — powiedział Bobby.
180
181
— Zagląda tam czasami, kiedy chce się pobawić — odparła Sasza. — Ale nie powie-
działabym, że się szlaja.
— Kiedy chce się pobawić? — zdumiał się Bobby.
— Lubi skręcać karki — wyjaśniła Sasza.
— A kto nie lubi — mruknąłem.
Po chwili milczenia, Bobby znów przemówił:
— Koleś jest wykwalifikowanym inżynierem dźwięku, jeździ na harleyu, jakby wy-
jechał na nim z łona matki, spotyka się z laskami, przy których Miss Universe wygląda
jak babcia klozetowa, zabawia się, waląc po gębie pijanych psychopatów na motocy-
klach, zdobywa nagrody na konkursach tańca, hm... Zdaje się, że to jest ktoś, kogo po-
winniśmy zabrać ze sobą do Wyvern.
— Tak. — Pokiwałem głową. — Przez cały czas zastanawiałem się, co zrobimy, jeśli
tam będzie turniej tanga.
— Otóż to — zgodził się ze mną Bobby, a potem zwrócił się do Saszy. — Myślisz, że
da sobie z tym radę?
Sasza skinęła głową.
— Myślę, że Doogie da sobie radę ze wszystkim.
Byłem prawie pewien, że kiedy wyjdziemy zza garażu, zobaczymy policyjny samo-
chód albo nieoznakowanego chevroleta z trzema twardzielami w środku. Jednak ulica
była pusta.
Wzgórza na wschodzie odcinały się już wyraźnie od szarego nieba. Oceaniczna
bryza poruszała gałęziami eukaliptusów, wzbudzając wśród nich niepokojący szept,
jakby chciała ostrzec mnie przed zbliżającym się świtem.
— No i Doogie ma wszystkie te tatuaże — powiedziałem.
— Tak — przytaknął Bobby. — Ma więcej tatuaży niż pijany marynarz z czterema
matkami i dziesięcioma żonami.
— Jeśli znajdujesz się w jakiejś trudnej sytuacji i masz do czynienia z wielkim face-
tem pokrytym tatuażami, to wolisz raczej, żeby stał po twojej stronie — zwróciłem się
do Saszy.
— Tak, to fundamentalna zasada przeżycia — zgodził się ze mną Bobby.
— Omawiana w każdym podręczniku biologii — dorzuciłem.
— W Biblii. — Bobby pokiwał głową.
— W Księdze Przysłów.
— I w Księdze Wyjścia — uzupełnił Bobby. — I w Kapłańskiej.
Nagle Bobby poderwał karabin do strzału, ja wyszarpnąłem glocka z kabury, Sasza
wyciągnęła rewolwer zza pasa, Wszyscy obróciliśmy się w jedną stronę, tworząc żywy
obraz paranoicznych indywidualności.
180
181
Dwadzieścia stóp od nas, po wschodniej stronie alei, pomiędzy pniami wielkich eu-
kaliptusów pojawiło się nagle stado kojotów. Poruszając się ciszej niż wiatr kołyszący
gałęziami drzew, wyległy na brzeg wąwozu, przemknęły przez trawę, pomiędzy krze-
wami.
Te wilki prerii, nieco mniejsze od prawdziwych wilków, o węższych pyskach i ja-
śniejszej sierści, mają w sobie wiele z urody i czaru wszystkich psowatych. Jednak nawet
w chwilach, gdy nie przejawiają agresji, gdy leżą najedzone po udanym polowaniu,