Każdy jest innym i nikt sobą samym.

– Jeśli dobrze pamiętam, po to zwołaliśmy tę naradę.
– Jak dotąd nie wydaje mi się, żeby był poważnym zagrożeniem, Wasza Wysokość – powiedział Pahner. – Na razie niczego 44
nie róbmy.
– Zgoda. Myślę jednak, że powinniśmy znów pomówić z Gratarem.
– O Grath Chamie czy o Wielkim Planie? – spytała O’Casey.
– O Chamie... i sprawdzić, czy on zdaje sobie sprawę, że coś się dzieje – odparł ponuro kapitan.


* * *

Honal machnął ręką i trębacz dał sygnał do zatrzymania się. Oddział jeźdźców na civan stanął.
– Cholera, Soi Ta! Mieliście rozwinąć szyk!
– Staramy się! – krzyknął dowódca piechoty. – Ale to nie takie łatwe, jak się wydaje!
– Tak? To spróbuj zatrzymać nagle tysiąc civan, tak żeby nie stratowały własnej piechoty!
– Dość! – Bogess podjechał do kłócących się dowódców. – Wystarczy – powtórzył spokojniej. – Chodzi o czas, Honal, i wyszkolenie. Po to tu jesteśmy, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś.
– Zauważyłem – odpowiedział ostro Honal, po czym machnął ręką na swoich żołnierzy. – Ale moja kawaleria nie musi ćwiczyć podstawowych manewrów. Ograniczymy się więc do minimum – ja i kompania, około stu ludzi, tak żebyśmy mogli niespodziewanie zatrzymać się, nie wpadając na naszych sprzymierzeńców.
– Dobrze – klasnął w dłonie Bogess. – Mam nadzieję, że dasz radę zapanować nad swoją jazdą.
– Bez trudu. Ci, co nie byli z nami w drodze z gór, mogli przedtem stwarzać problemy, ale nie teraz, kiedy się nimi zajęliśmy.
Ludzie wiedzą, o czym mówią, a ich taktyka jest niezawodna. Jeśli my niczego nie spapramy, wszystko pójdzie gładko.
– Ale żeby tak się stało – powiedział Soi Ta – musimy nauczyć się tego manewru. A to oznacza...
– Że wracamy do szkolenia – dokończył Bogess. – Tymczasem zobaczę, jak idzie trening rekrutów. Jeśli my mamy tyle zabawy, mogę sobie wyobrazić, co dzieje się u nich!


* * *

– Na plac!
Krindi Fain jęknął i niezgrabnie podniósł się na nogi. Przez trzy piekielne tygodnie zbierali się na tym przeklętym placu na skraju miasta i ćwiczyli prostą musztrę – jak stać i maszerować drużynami i plutonami. Potem dostali kije zamiast pik i uczyli się, jak stać i maszerować z bronią i tarczą. Potem poznali bardziej złożone sprawy. Jak formować i łamać szyki kompanii i batalionu. Jak biec truchtem z piką i tarczą w rękach. Jak wykonywać przysiady pikiniera. Jak żyć, jeść, spać i wydalać, cały czas niosąc pikę i tarczę.
Każdą ciągnącą się w nieskończoność godzinę długiego mardukańskiego dnia wypełniało im pięćdziesiąt minut ćwiczeń i dziesięć minut przerwy. Po zmroku ludzkie demony bezlitośnie zaganiały ich do czyszczenia obozu i wyposażenia. W końcu w środku nocy pozwalano im trochę odpocząć... po to, by zerwać ich na nogi przed świtem i zapędzić z powrotem na plac.
Krindi podał rękę Bail Gromowi i pomógł mu wstać.
– Nie martw się, Bail – powiedział z udawaną wesołością. – Pomyśl – jeszcze tylko kilka tygodni szkolenia z piką, a potem będziemy mogli walczyć z Bomanami.
– To dobrze – jęknął były druciarz. – Wreszcie będę mógł kogoś zabić.
– I tak będziemy musieli kogoś zabić – powiedział nerwowo Erkum Poi.
– Co to znaczy? – spytał Fain, zaganiając ich na miejsce. Jeśli nie znaleźliby się na swojej oznaczonej pozycji przed ludźmi, dostaliby karę – bieg dookoła placu z obciążoną ołowiem piką i tarczą i ze śpiewem na ustach.
– Słyszałem, że będziemy musieli kogoś zabić, żeby przejść dalej – powiedział smutno Poi.
– Co? – spytał Bail Crom. – Civan Turom?
– Nie. – Twarz szeregowca przybrała żałosny wyraz. – Musimy zabić kogoś z naszej rodziny.
– Co? – wytrzeszczył oczy Fain. – Kto ci to powiedział?
– Jeden z dowódców drużyn.
– Z naszego plutonu? Kto?
– Nie – powiedział Poi. – Taki jeden...
Dowódca drużyny rozejrzał się po stłoczonych na placu żołnierzach i pokręcił głową przejął ten gest od ludzkich instruktorów.
– Nie obchodzi mnie, czy to był dowódca drużyny, czy plutonowy Julian, czy sam pułkownik MacClintock. Nie będziemy zabijać członków własnych rodzin.
Zdążył stanąć na swoim miejscu na chwilę przed pojawieniem się kapral Beckley, która przyszła przejąć dowodzenie nad formacją.
– Na pewno? – spytał szeregowy. Jego twarz wciąż była smutna.
– Na pewno – syknął Fain. – Później porozmawiamy.
Szczerze mówiąc żałował, że dowódcą drużyny nie został ktoś inny. Dowodzenie było dobre dla atul.


* * *

Na znak gwardzisty Roger przestąpił próg i zatrzymał się zaskoczony. Wiedział, że to nie sala tronowa, ale mimo to widok zaszokował go. Króla–kapłana Diaspry otaczały dziesiątki służących i pomniejszych kapłanów, a samo pomieszczenie było 45
zupełnie puste. Pod ścianą stało pięciu gwardzistów. Gratar wyglądał samotnie przez okno na północno–wschodniej ścianie.
Pokój rozbrzmiał echem gromu. Nadeszły Deszcze Hompag i od dwóch dni miasto zalewały strugi wody. Woda bulgotała w rynsztokach i zapełniała kanały burzowe. Napierała na wały i groziła zalaniem pól. Chasten, niegdyś tocząca niebiesko–
zielone wody z gór, teraz przybrała kolor lasów i równin. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, z nieba lały się strugi deszczu.
Roger podszedł do okna i także wyjrzał na zewnątrz. W pogodny dzień z tych okien widać było góry na horyzoncie. Teraz przesłaniała je ulewa.
Szara nawałnica pozwalała dojrzeć tylko skrawki pól na wschodzie i chroniących je wałów. Za wałami kotłowała się głęboka na dwa metry woda. Cała okolica wydawała się być szeroką rzeką, a Chasten tylko głębszym kanałem.
Wodospady Diasprańskie zamieniły się niemal w Niagarę. Widok był wspaniały i zarazem przerażający, książę podejrzewał, że właśnie dlatego przyjęto go tutaj, w tej komnacie.
Po chwili król, nie patrząc na niego, wskazał na okno.
– To Prawdziwy Bóg. Bóg, którego lękają się wszyscy Diaspranie – Bóg Potoku. Czcimy łagodnego Boga Wiosny, kochamy Boga Deszczu, ale Boga Potoku się obawiamy. To Bóg, którego staramy się udobruchać, budując groble i kanały, i jak dotąd udaje nam się to, choć wymaga nieustannego mozołu. Wasze przygotowania do wojny odciągnęły robotników od tych prac.