Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— Odrabia na jutro lekcje w kuchni, bo w sobotę nie odrobiła — powiedziała żona leśniczego. — Grażynko, chodź no tutaj. Ona się pana wstydzi — poinformowała cicho pani domu. — Od czasu jak pan z nią zatańczył na zabawie. Powiedziała, że pan tak ładnie tańczył, a ona się myliła.
— Absolutnie się nie zgadzam — mówię. — Bardzo ładnie tańczy i to ja, pamiętam, myliłem się, bo zezowaty Borys tak walił w bęben, że nie można było żadnego rytmu złapać. Też tak sobie, pomyślałem, co to się stało, że cały tydzień nie przyszła mnie odwiedzić na zrąb.
Przyszła Grażynka, powiedziała „dobry wieczór” i stanęła pod piecem z wielkimi rumieńcami na policzkach. Płonące rumieńce wydawały się być większe od policzków.
— Przekazuję ci w opiekę mojego przyjaciela, Grażynko — powiedziałem pokazując na Michała. — Jego przyjaźń jest bardzo dużo warta — dodałem, zwracając się już nie do Grażynki, lecz tak w ogóle.
Michał Kątny spojrzał w moją stronę, jakoś tak po swojemu, spokojnie i tak z ukosa, z lekko przechyloną na bok głową, jakby nie dowierzające; po czym wstał, przyłożył prawą rękę na serce, skłonił się w stronę Grażynki i powiedział:
— Bardzo by mi było przyjemnie dostać się w opiekę tak ładnej panienki.
I usiadł.
Rumieńce na policzkach Grażynki stały się jeszcze większe i jeszcze czerwieńsze. Takie spłonione, że wydawało się absolutnie pewne, iż można by się sparzyć, gdyby dotknąć je palcem, i takie wielkie wielkie, większe od policzków, na których zakwitły; jakby się oderwały, wyalienowały od policzków, na których już nie było dla nich placu i tak stały w powietrzu, gorejąc po obu stronach głowy Grażynki. Grażynka spuściła głowę, dygnęła i uciekła z pokoju. Zaśmialiśmy się wszyscy, spełniliśmy po kieliszku śliwowicji za zdrowie pani domu i udanej latorośli, i zaczęliśmy oczywiście rozmawiać o zabawie, która zaczęła się wczoraj, skończyła się dzisiaj rano, a którą wspominać się będzie jeszcze długo: dwa skradzione konie spod Remizy, szaleńcza siekierezada Kaziuka i bójka między Czerniawą i Hopla.
— Dobrze, że Górale przyjeżdżają dopiero jutro — powiedział leśniczy. — Jakby przyjechali w sobotę, toby też poszli na zabawę i mogłoby być jeszcze dużo gorzej.
— To Górale przyjeżdżają? — powiedział Michał Kątny.
— Podobno jutro. Dostałem list, żeby przyszykować kwatery. Jutro jadę do Nadleśnictwa, to wezmę dla nich rękawice.
— Oni co roku zjeżdżają tu do nas do roboty gdzieś tak na początku lutego — powiedział leśniczy. — Czasem sześciu ich przyjeżdża, czasem ośmiu, czasem dziesięciu.
— Aha — mówię. — Aha. A gdzie ich pan wszystkich poutyka?
— Mamy na wiosce jeszcze dwie kwatery, oprócz tej u Babci Oleńki, gdzie panowie są. Tam ich się zakwateruje. Chyba że przyjedzie więcej niż ośmiu, to wtedy będzie kłopot.
— No właśnie — mówię. — Bo wiem, że Babcia Oleńka ma do Górali uraz. Nie chce ich u siebie. Opowiadała mi, jak to raz się popili.
— Tak, tak. I jeden chciał do niej do łóżka wleźć — zaśmiał się leśniczy, patrząc na żonę.
— No, niech panowie powiedzą——rzekła pani domu.
— Babcia Oleńka przyleciała tu do mnie taka wystraszona, że myślałem, że się tam między sobą pobili na śmierć czy co. Jak to z nimi bywa. A to się biedakowi pomyliło — śmiał się leśniczy.
— No, niech panowie powiedzą — rzekła pani domu.
— Pomyliło mu się, gdzie jest.
— Myślał, że w rodzinnych górach.
— Pomyliły mu się miejsce, czas i osoba.
— Potroiło mu się w oczach.
— Pójdę z panami do wioski — powiedział leśniczy powstając od stołu. — Powiem, żeby przyszykowali te dwie kwatery dla Górali, a jutro zobaczymy. Jak ich przyjedzie więcej niż ośmiu, to zajdę pogadać do Babci Oleńki, żeby się zgodziła przyjąć tych ponad. Pan Kątny miałby towarzystwo.
— Ja jestem samotnik. Od czasu jak mnie porzuciła — powiedział Michał Kątny z uśmiechem.
— To porzuciła, porzuciła? — powiedział leśniczy z uśmiechem.
— Porzuciła — powiedział Michał Kątny z uśmiechem. — Wzięła i porzuciła.
— Wolała drugiego — powiedział leśniczy z uśmiechem.
— Wolała drugiego — powiedział Michał Kątny z uśmiechem.
— I poszła z nim — powiedział leśniczy z uśmiechem.
— Nie. Została z nim. Ja poszedłem — powiedział Michał Kątny z uśmiechem.
I ja wtedy zobaczyłem tę możliwość, o której nawet nie pomyślał leśniczy. Tę możliwość, że Michał Kątny, niby prowadząc z leśniczym żartobliwą pogaduszkę, mówi oto najprawdziwszą prawdę. Tę możliwość, że, nie psując leśniczemu zabawy we dwa niby sztuczne ognie, odpowiada na jego żartobliwe zagrania najstraszliwszą szczerością. Zobaczyłem tę możliwość, że to nie jest zabawa we dwa sztuczne ognie. Zobaczyłem tę możliwość, że to jest zabawa w jeden sztuczny ogień: leśniczego, i w jeden prawdziwy, prawdziwie płonący i prawdziwie parzący ogień: Michała Karnego.
— Poszliśmy się powiesić z rozpaczy — powiedział leśniczy z uśmiechem.