Codziennie przejeżdżali obok pewnego starego domu i spoglądali w jego małe okienka, przez które niegdyś blask słoneczny płynął do wnętrza i w letnie poranki (we wspomnieniach wszystkie poranki są letnie) budził Nicholasa; młody człowiek wspinając się na mur i zerkając do ogrodu mógł dojrzeć krzak róży, darowany Kate przez pewnego małego wielbiciela i posadzony własnymi jej rękami. Były tam żywopłoty, w cieniu których rodzeństwo zbierało zwykle dzikie kwiaty;. były zielone, grodzone poła i cieniste ścieżki, po których we dwoje wędrowali tak często. Z każdą w tej okolicy dróżką, z każdym strumieniem, gajem czy chatą łączyło się jakieś wydarzenie z dzieciństwa, a wszystko to przypominało się teraz Nicholasowi tak, jak przypominają się zwykle wydarzenia dzieciństwa: same przez się są niczym — może śmiechem, słowem, spojrzeniem albo łagodnym zmartwieniem, albo przelotną myślą czy mglistą obawą — a mimo to rysują się w pamięci wyraźniej i trwalej niż najboleśniejsze przeżycia i najcięższe troski doświadczone w ubiegłym roku.
Jedna z wycieczek zawiodła przyjaciół na cmentarz,, gdzie spoczywał ojciec Nicholasa. „Nawet tutaj — mówił młodzieniec stłumionym głosem — myszkowaliśmy, nie wiedząc jeszcze, co to jest śmierć, i nie zastanawiając się, czyje popioły legną wkrótce pod tą murawą. Ukołysani wielką ciszą siadaliśmy tu, by odpocząć, i zawsze rozmawialiśmy szeptem. Pewnego razu Kate zginęła i po całej godzinie bezowocnych poszukiwań odnaleziono ją śpiącą pod drzewem, które ocienia dziś mogiłę ojca. Ojciec bardzo ją kochał i niosąc w ramionach głęboko uśpioną dziewczynkę powiedział, że, gdy umrze, chce leżeć tam gdzie jego drogie maleństwo złożyło swą główkę. Jak widzisz, życzenie jego nie poszło w niepamięć".
Nic więcej nie zdarzyło się podczas tej wycieczki, lecz wieczorem, kiedy Nicholas siedział przy łóżku przyjaciela, Smike ocknął się jak gdyby z drzemki i kładąc dłoń na ręce opiekuna prosił z twarzą zalaną łzami o złożenie uroczystej obietnicy.
— Cóż mam ci obiecać? — zapytał młodzieniec łagodnie. — Jeżeli będę miał nadzieję, że zdołam tego dotrzymać, obiecam z pewnością.
— Wiem, że pan dotrzyma — brzmiała odpowiedź. — Niech mi pan przyrzeknie, że kiedy umrę, zostanę pochowany blisko — tak blisko, jak można będzie wykopać grób — tego drzewa, które widzieliśmy dzisiaj.
Opiekun złożył tę obietnicę w niewielu, lecz jakże poważnych i uroczystych słowach. Biedny przyjaciel nie puszczał jego ręki i wydawało się, że zasnął. Ale słychać było tłumione łkanie, a Nicholas niejeden raz odczuł uścisk wychudłej dłoni; wreszcie chory zapadł w sen i uścisk ów stopniowo zelżał.
Po upływie dwóch tygodni Smike czuł się tak źle, że nie mógł już odbywać wycieczek. Nicholas usadowił go raz na miękkich poduszkach i zabrał na przejażdżkę, lecz wstrząsy dwukółki były męczące dla chłopca i wywoływały omdlenia, groźne w stanie tak wielkiego wyczerpania. W domu znajdowała się stara kanapa, która za dnia była ulubionym miejscem spoczynku chorego. W słoneczną i piękną pogodę Nicholas kazał wystawiać ją do pobliskiego małego sadu, wynosił na dwór starannie owiniętego w pledy Smike'a i dwaj przyjaciele przesiadywali na powietrzu przez długie godziny.