Myśl, która zapadła gdzieś pomiędzy zwoje mózgowe, gdzieś głęboko, jak kwiatowy pyłek – i pozostała tam, długo nie kiełkując. Bo na razie, nie było powodu, żeby kiełkowała. Byłem z siebie zadowolony. A jak. Zacząłem chodzić na siłownię – fakt, że długo w tym nie wytrwałem, za bardzo to kłopotliwe i męczące – do masażysty, do solarium, rzeczy, które w tamtym życiu nigdy by mi nie przyszły do głowy. I skorzystałem z tej stylistki, którą mi polecił Kreszczyński, duża, tleniona czterdziestka w wydekoltowanym, skórzanym pancerzu, nie wiem, czy to nazwać gorsetem, czy bluzą.
– No cóż – powiedziała – radziłabym panu w ogóle wymienić całą garderobę.
Bardzo dobrze, mówię, oczywiście. Chcę w ogóle zerwać z tamtym życiem, wywalamy to wszystko, co zostało po Magdzie, w kibini mater.
– Fryzurę też bym zupełnie zmieniła.
Bardzo dobrze.
– Wiesz – ona na to, bo zaraz przeszliśmy na po imieniu ja mam tu zaprzyjaźnionych krawców, sklep, salon fryzjerski też, pytanie tylko, ile możesz na to przeznaczyć.
No jak to ile? Ile potrzeba!
– Aha, a Staszek mówił, że będziesz urządzać mieszkanie, a ja tu znam też znakomitego architekta.
– No jasne, jeśli go polecasz, bardzo dobrze, tylko żeby szybko i pod klucz, po prostu żebym sobie nie musiał niczym zawracać głowy, chcę po prostu wejść i mieszkać.
A architekt oczywiście też miał swoją ekipę i swoich dostawców – Jezu, ależ mnie oni wszyscy musieli narżnąć na kasie. Przecież wiem, jak to jest w tej branży, widzisz pan pani, ja tu mam bogatego leszcza, wezmę dwieście metrów wykładziny, szafy, to tamto siamto akurat od was, nie musi być tanio, ale dziesięć procent z ceny dla mnie. Jak powiedziałem, że urządzam mieszkanie, wszyscy znajomi zaraz mnie zaczęli ostrzegać, uważaj, kradną, ile wlezie, trzeba pilnować, machnąłem oczywiście ręką na to wszystko. Niech kradną, kto w tym kraju nie kradnie, mnie to ganc – łatwo przyszło. Grab nagrabliennoje połączone, dwa w jednym, ze smithowskim trickle-down, powiedziałem Maćkowi, bo on, myślałem, akurat wyłapie taki dowcip, ale tylko pokręcił z niedowierzaniem głową, jak mogę być taki frajer i dawać się kroić na kasę.
Prawdę mówiąc, kombinowałem, żeby Dorę, tę stylistkę, też przelecieć, więc niech tam sobie i ona, i nawet ten jej dobiegacz zarobią. Chyba zresztą nie zamierzała swojej cnoty zbyt uporczywie bronić, ale i nie chciała jej oddać zbyt łatwo, trochę krążyliśmy wokół siebie, zawsze w ostatniej chwili robiła unik, i w końcu zabrakło czasu. Może gdyby sprawy się nie potoczyły tak, jak się potoczyły, właśnie teraz bym na nią właził?
No, słowem, wcale nie wyglądało tak, że się wciąż gryzłem, wciąż coś rozpamiętywałem i miałem sobie za złe. Wcale nie, podobałem się sobie i polubiłem siebie w tej nowej wersji; gdyby się w to nie wpieprzyli Kreszczyński i Buchalter, to może bym się ze sobą nadal bardzo dobrze czuł. Po pierwsze, zostałem teraz u Artura etatowym specjalistą. Nie jak dotąd konsultantem z doskoku. Parę miesięcy wcześniej wynajęli nowe biuro, w starej kamienicy przy Żurawiej, na trzecim piętrze, bo taki jest w stolicy fason, że trzeba mieć biuro w kamienicy, siedzieć w którymś z tych nowoczesnych, szklanych drapaków to dla firmy obciach. Miałem w tym nowym biurze przez jakiś czas swoje własne biurko w pokoju dzielonym z samymi Przemem i Arturem, którzy i tak odbywali większość rozmów na mieście albo w saloniku. Trochę robiłem za gadżet zaświadczający gościom o znaczeniu firmy, jak gdzie indziej rząd statuetek na dyrektorskiej szafie czy dyplomy, i doskonale się czułem, odbierając w tej roli honory za swoje nazwisko i naukowy dorobek. To nie znaczy, że nie pracowałem. Ale taka praca mnie nie męczyła, było jeszcze luźniej niż na uczelni – właściwie żadnego rygoru godzin, własne projekty do prowadzenia i dość płynna granica pomiędzy spotkaniami służbowymi a towarzyskimi. Chyba już mówiłem, że w oczach większości ludzi jestem po prostu beztroskim farciarzem, ale to On tak urządził, żeby moje popierdolenie obserwować jak na mikroskopowym szkiełku, w stanie czystym, żebym się nie musiał rozpraszać na żadne konkretne życiowe problemy, boby mnie to trochę prostowało i zaburzało wyniki eksperymentu. Miałem swoje miejsce w życiu, szykowałem prezentacje, oferty, pisałem konspekty szkoleń, pełny szacunek, dzień dobry panie doktorze. A co wieczór – bania. A potem albo Ewa, albo jakiś podryw, a jak podryw nie wypalił czy całkiem już mi się z opilstwa nie chciało wysilać, to na dobranoc jakieś bułgarstwo z agencji.