- Wielka szkoda. W tej chwili chyba najbardziej tego żałuję. A może jednak teraz przystąpi pan z nami do spółki?
- Nie. To niemożliwe - stwierdziłem.
- Jak pan uważa - wzruszyła ramionami. - Pan Chabrol w końcu znalazł jakiegoś człowieka. To był rzekomo ktoś z Polski, który tylko na krótki okres przyjechał do Paryża. Przedstawił się jako Malinowski. Wyciągnął od Chabrola trochę informacji na temat skarbu i o nas. Miał z panem Chabrolem podpisać umowę na współpracę z nami, ale tego nie zrobił. Ciągle wykręcał się pod różnymi pretekstami. A w międzyczasie napisał list do mego ojca na Kubę i powiadomił go, że zawarł już umowę z Chabrolem, teraz zaś potrzebuje jeszcze dodatkowych informacji na temat skarbu oraz około czterystu dolarów na rozpoczęcie poszukiwań w Polsce.
Ojclec mój, którego Chabrol powiadomił, że znalazł właściwego człowieka do poszukiwań, dał się nabrać na list Malinowskiego. Przysłał mu informacje i czterysta dolarów na poste restante w Paryżu. I wtedy po Malinowskim wszelki ślad zaginął. Ba, żeby tak tylko bylo. Ale ten łobuz sprzedał jakiemuś dziennikarzowi informację o skarbie templariuszy i w ten sposób ukazał się artykuł w naszej prasie. Wtedy okazało się, że pan Chabrol jeszcze nie podpisał umowy z Malinowskim, a więc tym samym nle miał w ręku jego paszportu, w ogóle nie wiedział, co to za jeden i gdzie go szukać. To był najzwyklejszy oszust. Ojciec mój bardzo się rozgniewał, ale jednocześnie obudziła się w nim ambicja. Postanowił, że mimo oszustwa nie zrezygnuje z poszukiwań. Musi te skarby odnaleźć. Bo ten nasz przyjazd tutaj nie bardzo się opłaca. Według polskich przepisów znalazca skarbu ma prawo tylko do znaleźnego w wysokości dziesięciu procent całej wartości skarbu, resztę zaś musi przekazać państwu. Ojciec zgodził się na to, podpisał z waszymi władzami umowę: dziesięć procent dla nas, a dziewięćdziesiąt dla państwa, z tym, że państwo pokryje część naszych wydatków związanych z poszukiwaniami, jeżeli te poszukiwania okażą się owocne, Ale, jak powiadam, w tym wypadku na pieniądzach przestało nam zależeć. Podejrzewam, że ojciec mój wcale nie przyjechał tutaj, aby szukać skarbu, tylko po to, żeby odnaleźć Malinowskiego i wpakować go do więzienia..
- Państwo mają więc umowę na poszukiwania skarbow – zastanawialem się. - Robicie to legalnie za zgodą władz. To oczywiście zrnienia nieco postać rzeczy.
- Moze więc jednak zgodzi się pan na współpracę z nami?
- Pracuję zawsze na swój rachunek - rzekłem.
- Odprawimy Kozłowskiego, a przyjmiemy pana. Zresztą pan Kozłowski również mógłby zostać z nami.
- Co to za człowiek?
- Bardzo sympatyczny. Zna perfekt francuski i angielski. Przystojny - zaśmiała się.
- A kim jest z zawodu?
- Pracuje, zdaje się, w polskim biurze podróży. Poznaliśmy go w Warszawie, gdzie też szukaliśmy tłumacza na cały okres naszego pobytu w Polsce. On sam się zaofiarował i wziął nawet urlop z pracy.
- Nie dziwię mu się. Być tłumaczem takiej ładnej dziewczyny...
Wypiliśmy jeszcze po szklance cytrynowego napoju. Była już dwunasta w nocy. Podłączyłem przyczepę do wehikułu i powoli ruszyłem w stronę Miłkokuku. Wkrótce minęliśmy leśniczówkę stojącą na skraju lasu, potem - obok drewnianego mostka nad rzeczką łączącą Jezioro Zelwa z jeziorem Miłkokuk - napotkaliśmy lincolna Petersenów. Ani Petersen, ani Kozłowski nie podeszli do mego samochodu. Wyglądało na to, że woleli pozostawać w ciemności. Nie szukałem ich także - wspomnienie o oszustwie, którego padłem ofiarą, znowu obudziło we mnie gniew. „Niech wybiją sobie z głowy, że przystąpię do współpracy" - pomyślałem.
Odłączyłem przyczepę i chłodno pożegnałem się z panną Karen.
- Czy można wiedzieć, dokąd pan jedzie? - spytała.
- Och, świat jest taki duży...
- Więc nie chce pan współdziałać z nami? Między nami pokój czy wojna?
- Wojna - burknąłem.
Wsiadłem do swego wozu i pojechałem w stronę wsi. Najważniejsze było dla mnie dowiedzieć się, jak moi trzej przyjaciele załatwili sprawę tajemniczego dokumentu. Bardzo chciałem, aby Petersenowie i Kozłowskl zostali wykiwani w tej historii. Właśnie dlatego, że uciekli się do oszustwa.