Strażnicy ochraniali Kobyłkę niosącego pudło ze skarbem do furgonetki. My
poszliśmy za nimi. Przy moście stała czwórka Niemców, którzy w milczeniu oglądali
wszystko. Po pięciu minutach byliśmy już. w drodze do Warszawy. Jechałem sam w
Rosynancie, za furgonem. Po trzech godzinach byliśmy pod ministerstwem. Dziennikarze już
czekali. Błyskały flesze aparatów fotograficznych, oślepiały nas lampy przymocowane do
kamer telewizyjnych.
- Zaczyna się sezon ogórkowy - podsekretarz szepnął do pana Tomasza. - Mamy
szansę być na pierwszych miejscach we wszystkich serwisach informacyjnych...
Głównym bohaterem konferencji prasowej był oczywiście Alfred Kobyłka. To on
odkrył skrytkę w czasie rutynowej kontroli stanu zachowania murów w Szymbarku - taka była
oficjalna wersja zdarzeń. Ministerialny urzędnik przed naszym odjazdem z Szymbarka
pouczył stróża na zamku, żeby nikomu nie wspominał o nocnych zajściach. Postanowiłem, że
lepiej będzie, jeśli na jakiś czas zniknę wszystkim z oczu. Jednak po półgodzinie pan Tomasz
wezwał mnie do siebie.
- Paweł, wiesz, że cię szanuję, ale teraz narobiłeś niezłego bigosu - powiedział
smutnym tonem. - Znowu idziemy na dywanik.
Po chwili siedzieliśmy przed obliczem naszego zwierzchnika.
- Panie Pawle! - zaczął patrząc mi prosto w oczy. - Pan Tomasz ręczy za pana głową,
lecz nocne zajścia na zamku przeczą pańskiej dotychczasowej opinii. To już trzeci raz w tak
krótkim czasie muszę z panem wyjaśniać pewne drażliwe kwestie. Za miesiąc stanie pan
przed komisją weryfikacyjną powołaną przez nasz dział kontroli wewnętrznej. Doprawdy
współdziałania z Jerzym Baturą, naszym najgroźniejszym przeciwnikiem, niczym się nie da
wytłumaczyć...
Miałem dość tej urzędniczej nowomowy. Wstałem z fotela i, nie zważając na
zdumione spojrzenia urzędnika i pana Tomasza, wyszedłem. Siłą woli powstrzymałem się
przed trzaśnięciem drzwiami.
W pokoju zacząłem pakować rzeczy do dużej torby. Alfred Kobyłka przyglądał mi się
z uwagą.
- Nie chciałem, żeby przypisano mi sukces odnalezienia skarbu - jęknął w pewnym
momencie. - Mogłeś powiedzieć, że przyjedziesz do Szymbarka z Batura, bo chcesz go
wykorzystać - mówił. - Chcesz, to razem zajmiemy się rozwiązaniem “Zagadki Tryzuba”.
- “Zagadki Tryzuba”? - zapytałem zdumiony. - Kto wymyślił taki kryptonim?
- Podsekretarz stanu kazał mi zająć się tą sprawą - wyjaśniał Kobyłka. - Sądzi, że ten
SS-man musiał ukryć jakiś skarb i mapa znaleziona przez nas prowadzi prosto do niego.
- Powodzenia - mruknąłem. - Wiesz chociaż, gdzie szukać? Co oznacza ten znak?
- Nie - przyznał się. - Porównam tę mapę z innymi topograficznymi wizerunkami
polskich gór i może będę wiedział.
- Aha - uśmiechnąłem się.
Odwróciłem się, żeby wyjść.
- Mogę prosić o kluczyki do Rosynanta - Kobyłka wstał zza biurka. - Samochód nie
będzie ci potrzebny, skoro przez miesiąc jesteś zawieszony w obowiązkach...
- Co?! - nie wytrzymałem.
- Nie powiedzieli ci? - Kobyłka był zdziwiony. - Taką podjęli decyzję w drodze
powrotnej...
- Nie powiedzieli, bo nie zdążyli - pan Tomasz zajrzał do naszego pokoju. - Paweł tak
szybko wyszedł, że pewne słowa uszły jego uwagi. I nie jest zawieszony, a urlopowany.
Stałem jak słup soli i w szoku nie potrafiłem niczego powiedzieć. Rzuciłem kluczyki
do Rosynanta Kobyłce i ruszyłem w stronę drzwi. Pan Tomasz zastąpił mi drogę.
- Paweł, chodź do mnie - wycedził przez zaciśnięte wargi.
Pomaszerowaliśmy do jego gabinetu. W sekretariacie nie było panny Moniki.
- Co ty wyprawiasz?! - Pan Samochodzik krzyknął na mnie, gdy już byliśmy sami w
czterech ścianach. - Śmiertelnie obraziłeś wysokiego rangą urzędnika. W porządku, możesz
go nie lubić, ale to twój zwierzchnik, tak samo jak ja. Mnie też będziesz tak traktował?!
Pokręciłem głową na znak, że nie.
- Wyprowadzasz się gdzieś? - palcem wskazał torbę.
Na chwilę zapadło milczenie.
- Dobrze - szef już trochę się uspokoił. - Oficjalnie wysyłam cię na urlop. Możesz ten
czas wykorzystać dowolnie. Mam dla ciebie interesującą propozycję...
W tym momencie podszedł do telefonu i wcisnął guzik interkomu.
- Panno Moniko, czy już wróciliście z obiadu? - zapytał sekretarkę.
- Tak jest, panie Tomaszu - odpowiedziała.
- Smakowało im?
- Tak.
- Świetnie.
Szef podszedł do drzwi gabinetu i zajrzał do sekretariatu.
- Zapraszam, wejdźcie - powiedział do kogoś.
Do gabinetu weszło dwóch rosłych młodzieńców ubranych w wojskowe mundury
armii amerykańskiej, z jedną tylko różnicą - na kapeluszach mieli przypięte harcerskie lilijki.
To byli Maciek i Gustlik. Moje serce aż podskoczyło z radości na ich widok.
- Czuwaj! - zawołałem.
- Czuwaj, panie Pawle! - odkrzyknęli.
Uściskaliśmy się serdecznie. Chłopcy dzielnie sekundowali mi w czasie poszukiwań
skarbu generała Samsonowa. Od tamtej pory wyrośli i jakby zmężnieli.
- A gdzie wasz wódz, druh Jacek? - dopytywałem się.
- O, to teraz szycha w hufcu, strasznie zadziera głowę i nie zadaje się ze zwykłymi
kapralami - Gustlik spojrzał ku górze pokazując, jak Jacek traktuje swoich kolegów
- Nie zgrywaj się - Maciek trącił Gustlika w ramię. - Jacek to nasz człowiek w
zarządzie hufca. Pomaga naszej drużynie ile może, ale nie ma czasu, żeby z nami wyskoczyć
na obóz w Bieszczady...
- Jedziecie w Bieszczady? - przerwałem mu.