Często mierzył piędź po piędzi tęskniącą zazdrość, rozpiętą na dźwiękach
długich godzin oddalenia, zaiste wplecioną w koło doby dzielącej oczy od widoku
67
ukochanego oblicza, usta od ust i zakochane słowo od jego echa w ustach różanych.
Zmiany niepojęte i tajemnice kryły się w usposobieniach jej i w natężeniu jego tęsk-
noty. Lubili badać w sobie owe zmiany, wpatrywać się w te jak gdyby krajobrazy
swych uczuć tajemnych.
Nieraz po nocy bolesnej, pełnej strzyg zazdrości i zmor tęsknoty, kiedy żmija we-
wnętrzna wysysała wszystką krew serca, przyszedłszy rano znajdował ją stęsknioną i
jak gdyby jaśnie-wiedzącą o tym, co z nim w nocy było. Kiedy indziej cisza i pogoda
serca trafiała na jej ponury gniew, niby na nieubłaganą karę za godziny wewnętrznej
cichości. Uczucia były tak wszechwładne, że twarze stawały się od nich uroczyste,
jasne, pogodne – lub ciemne, pożółkłe, okrutne jak twarze widm z niewiadomej tra-
gedii. Zawsze jednak, wśród wszelkich uczuciowych zmian, miał uroczyste nie wra-
żenie, lecz ugruntowaną pewność, że jest obok niego potęga, siła z życia wytryskają-
ca, istota zdrowa, niezwalczona, sama przez się i dla siebie. W duszy Tatiany, w jej
umyśle, postępowaniu, w dziwacznych zmianach jej woli, w jej chęciach, pożąda-
niach, marzeniach dokonywało się jak gdyby zrealizowanie potężnego zamysłu.
Wszystko w niej było dokądś dążące, samo dla siebie i świadome swego celu, który
osiągnięty być musi – wszystko było jej własne, jej znane, idące w drogę wiadomą.
Piotr zdumiewał się użyczeniu losu, że on jest wybrańcem tej kobiety, jej, która jest
siłą najbezwzględniejszą i najsubtelniejszym pięknem życia. W tym, co ona lubiła,
malowała się zawsze istotna wartość i przydatność zjawiska – to było właśnie faktem
i prawdą, siłą i wdziękiem. Jeżeli spojrzała na dzieło sztuki lub przedmiot jakiego-
kolwiek porządku – oceniała go zawsze istotnie i z niewymuszoną trafnością.
Lecz nie lubiła dzieł sztuki, a właściwie nie przykładała do nich należytej wagi. W
Luwrze podobał jej się Tycjana „Młodzieniec w rękawiczce” i podobał w sposób tak
wyjątkowy, że Piotr był o niego zazdrosny. Lubiła rysunki ryte na etruskich zwiercia-
dłach, Fragonarda i „Salonie” Bernardina Luiniego...
Żadne zjawisko znane, żadne dzieło sztuki ani najstarszy przejaw pracy wieków –
jej nie imponował. Wszystko, cokolwiek spotykała na drodze – instytucje, pomniki,
rzeczy czczone jako skarby – były nie to obojętne, lecz służyły do odebrania własne-
go jedynie wrażenia. Paryż z jego przeszłością, z gmachami i muzeami, siedlisko na-
uk, postępu i sztuk, był czasem zabawką jej myśli, czasem w chwilach łaski i wzru-
szenia przedmiotem kontemplacji. Ona nie była dla żadnego z tych ludzkich dzieł.
Jedyny i istotny zachwyt czuła dla modnych „kreacji”. Uwielbiała żywe życie.
Kiedy nad wieczorem znaleźli się we wrzaskliwym kotle bulwarów – czuła się najle-
piej. Idee, uogólnienia, spostrzeżenia Piotra nużyły ją, a nawet sprawiały szczegól-
niejszą przykrość. Nie mogła pojąć jego stanu duszy, rozterki i targaniny wewnętrz-
nej. Nachylała się siłą woli, patrzyła w jego świat wytężając słuch, ale nie mogła tej
jego dziedziny uczynić własną. Czasem zadawała pytania albo, co gorsza, głosiła opi-
nie, które go doprowadzały do głębokiego smutku.
Wybuchały wtedy sprzeczki i scysje. Umiała być niewzruszenie twarda, nieubła-
gana i nieugięta – gryzła wargi i miotała groźne spojrzenia. Wiedział dobrze, że gdy-
by nawet skonał u jej stóp, pewnych w niej usposobień nie wytępi, chociaż przez bez-
graniczną miłość robiła wszystko, co było w jej mocy, i niemal uczuwała wszystko,
czego chciał, co czuć kazał. Pojmował dobrze, że tego w niej nie ma, a co jest, prze-
zeń jest stworzone. Nie mógł zupełnie zwalczyć jej oporu. Siłą uczucia mierzył twar-
dość opoki, na której wyrosło wszystko, co nią było.
Toteż pewnego dnia, kiedy nie mógł jej widzieć, poszedł sam do Notre Dame i
długie tam przepędził godziny. Obok posągu Opiekunki miasta ustawiono podówczas
posąg Joanny d’Arc. Posążek był ordynarny, wcale nie artystyczny, zwykły, z białego
marmuru. Piotr wpatrzył się w ten posąg, wmyślił w dzieje Joanny – i oto z jego serca
68
wybuchnęło błaganie do bohaterki, ażeby jej dusza ocknęła się w duszy Tatiany. Nie
wiedział, czego chce, co czyni, nie przypuszczał nawet, że się modli. Nie zdawał so-
bie sprawy, do jakich dzieł chce Tatianę podźwignąć, zagrzać i popchnąć – ani o co
mu chodzi. Był jak niemowa, usiłujący wymówić całe zdanie, albo jak idiota, który
by chciał zbudować nieskazitelny sylogizm. Wpatrywał się gorejącymi oczyma w po-
stać dziewicy, zakutej w pancerną stal, i błagał usilnie o przemienienie duszy Tatiany
w duszę Joanny d’Arc. Nikogo nie było w olbrzymim kościele. Panował mrok, w któ-
rym sączyło się fioletowe światło z kolistego witrażu. Piotr czuł, jak gdyby był wro-
śnięty w kamienną posadzkę, a pragnął podnieść się, podźwignąć w górę. W chwili tej
nieobecną Tatianę miał na swej piersi i obejmował ją rękoma ducha. Długo tak nada-
remnie płonął przed kamiennym posążkiem.
Chwila ta zginęła zresztą bez śladu w powodzi innych, wśród momentów radości
krótkich jak błyskawica i długich mroków smutku. Widywali się w dalekim mieszka-
niu mademoiselle Mathilde. Jednego dnia, przyszedłszy na miejsce o naznaczonej go-
dzinie, zastał pokój pusty. Czekał... Był już mrok. Świeca płonęła na stoliku zarzuco-
nym książkami i drobiazgami. Ruchomy blask odbijał się w lustrze kominka i szafy
niecąc wokoło jakby widomy, drgający obraz bezsilnej tęsknoty, co narywała w sercu.
Huczało wielkie miasto. I ten huk zdawał się być w sercu, w duszy targanej od niepo-