Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Całe życie ścinałem głowy i co z tego mam?
— Cohen. . .
Gwardziści już nie tylko patrzyli. Ich twarze wykrzywiały się w bardzo prze-
konujący wyraz grozy.
— Cohen!
235
— Tak? Co jest?
— Myślę, że powinieneś się obejrzeć.
Cohen obejrzał się.
Ulicą nadchodziło sześciu czerwonych wojowników. Tłum cofał się z niemą
zgrozą.
Potem ktoś wykrzyknął:
— Przedłużone trwanie Czerwonej Armii!
Tu i tam wśród tłumu rozległy się wołania. Młoda kobieta uniosła dłoń zaci-
śniętą w pięść.
— Konieczny postęp dla ludu, z zachowaniem należnego szacunku dla trady-
cji!
Inni jej zawtórowali:
— Zasłużona działalność wychowawcza dla wrogów!
— Zgubiłam Pana Królika!
Czerwoni olbrzymi zatrzymali się z chrzęstem.
— Spójrzcie tylko! — zdziwił się Saveloy. — To wcale nie trolle! Poruszają
się jak coś w rodzaju machiny! Czy to was nie zaciekawia?
— Nie — odparł z roztargnieniem Cohen. — Myślenie abstrakcyjne nie należy
do istotnych aspektów procesu myślowego barbarzyńcy. Chwileczkę, o czym to
ja. . . — Westchnął. — A tak. Wy dwaj wolicie raczej zginąć, niż zdradzić swojego cesarza?
Gwardziści aż zesztywnieli z przerażenia.
Cohen wzniósł miecz.
Saveloy odetchnął głęboko, chwycił Cohena za rękę i wrzasnął:
— No to otwórzcie bramę i pozwólcie mu przejść!
Na moment zapanowało milczenie.
Saveloy szturchnął Cohena znacząco.
— Zachowuj się jak cesarz! — szepnął.
— Znaczy. . . mam chichotać, posyłać ludzi na tortury i takie rzeczy? Daj
spokój!
— Nie! Zachowuj się tak, jak cesarz powinien się zachowywać!
Cohen przyjrzał się nieufnie nauczycielowi. Potem zwrócił się do gwardzi-
stów.
— Dobra robota — pochwalił. — Wasza lojalność przynosi wam. . . jak to
było. . . zaszczyt. Tak trzymać, a przewiduję awans dla obu. A teraz wpuśćcie
nas wszystkich, bo inaczej moi doniczkowi ludzie odrąbią wam stopy i będziecie
musieli klęczeć w rynsztoku, szukając swoich głów.
Gwardziści rzucili miecze i padli na ziemię, by się ukorzyć.
— Od razu możecie wstawać — rzucił Cohen odrobinę milszym tonem. —
Ucz!
— Słucham?
236
— Jestem cesarzem, tak?
— No. . . ci ziemni żołnierze są chyba po naszej stronie. Ludzie uważają, że
zwyciężyłeś. Wszyscy żyjemy. Owszem, powiedziałbym, że wygraliśmy.
— A jak jestem cesarzem, to mogę każdemu mówić, co ma robić, tak?
— W samej rzeczy.
— Ale jak należy, rozumiesz. Zwoje pergaminów i różne takie. Pętaki w mun-
durach, którzy dmuchają w trąby i wrzeszczą: „To jest to, czego on od was chce!”.
— Aha, chcesz ogłosić proklamację?
— Tak. Koniec z tym durnym padaniem na ziemię. Aż mnie wstrząsa od tego.
Żadnego padania nikogo przed nikim. Kiedy ktoś mnie spotka, może zasaluto-
wać albo lepiej dać mi trochę pieniędzy. Ale żadnego walenia głową o ziemię.
Tylko ciarki mnie wtedy przechodzą. A teraz ułóż to jakoś i zapisz, żeby dobrze brzmiało.
— Już się robi. I. . .
— Czekaj, jeszcze nie skończyłem. — Cohen przygryzł wargę, skupiony na
nowym dla siebie wysiłku umysłowym. — Tak. Możesz dodać, że wszyscy więź-
niowie mają być uwolnieni, chyba że zrobili coś naprawdę paskudnego, na przy-
kład chcieli kogoś otruć. Sam ustal szczegóły. Wszystkim oprawcom należy uciąć
głowy. A każdy wieśniak może za darmo dostać świnię. . . coś w tym rodzaju.
Dołóż do tego odpowiednie zawijasy typu „z rozkazu” i tak dalej.
Spojrzał na gwardzistów.
— Wstawać, mówię. Przysięgam, następny tuman, który pocałuje przede mną
ziemię, dostanie kopniaka w sam kurnik. Jasne? A teraz otwierajcie bramę.
Tłum krzyczał z radości. Gdy orda wkroczyła do Zakazanego Miasta, ludzie
szli za nią czymś pośrednim między rewolucyjną szarżą, a pełnym szacunku mar-
szem.
Czerwoni wojownicy zostali na zewnątrz. Jeden z nich podniósł chrzęszczącą
terakotową stopę i ruszył przed siebie. Szedł tak, aż zderzył się z murem. Zataczał
się przez chwilę, ale w końcu udało mu się stanąć o łokieć czy dwa od ściany.
Uniósł rękę i palcem napisał chwiejnie w czerwonym pyle, który na mokrym
tynku zmienił się w rodzaj farby:
RATUNKU POMOCY TO JA TU NA RÓWNINIE
RATUNKU NIE MOGE ZDJĄ Ć TEJ PIEKIELNEJ ZBROI
237
* * *
Krzycząc i śpiewając, tłum sunął falą za Cohenem. Gdyby barbarzyńca miał
deskę surfingową, mógłby na niej popłynąć. Deszcz bębnił ciężko o dachy i zale-
wał dziedzińce.
— Czemu się tak cieszą? — zdziwił się Cohen.
— Myślą, że obrabujesz pałac — wyjaśnił Saveloy. — Widzisz, słyszeli już
o barbarzyńcach. Też chcą coś z tego mieć. A poza tym spodobał im się ten pomysł
ze świnią.
— Hej, ty! — wrzasnął Cohen na chłopaka, który zataczał się pod ciężarem