Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Oliwa skwierczała
na żelaznej patelni na wielkim piecu. Kuchnię wypełniły wesołe śmiechy, miłe ciepło i
mocna woń przypraw. Miała wrażenie, że oboje już od wielu lat wiodą w tym domu
szczęśliwe życie.
Jack z wprawą znamionującą długą praktykę wrzucił wszystkie produkty do rondla,
a na koniec wylał całą mieszaninę na świeży gorący makaron. Larissa bez pytania zanio-
sła pełne talerze na stół, jakby obydwoje wykonywali te rutynowe czynności już tysiące
razy. Nieco zszokowana uświadomiła sobie, że nigdy dotąd nie dzieliła takiej powsze-
dniej intymnej bliskości z nikim, a już na pewno z żadnym mężczyzną. Ta myśl przejęła
ją dreszczem.
- Widzę, że nie po raz pierwszy kroisz warzywa - zauważył Jack.
W zwykłych okolicznościach potraktowałaby tę uwagę podejrzliwie, ale nie dzi-
siejszego wieczoru, nie w tej jasno oświetlonej, przytulnej kuchni, w której zapominało
się o burzy szalejącej za oknami. Nie teraz, kiedy przy prostym drewnianym stole jadła
T L R
posiłek, który pomogła przygotować, a siedzący naprzeciwko niej mężczyzna spoglądał
na nią takim wzrokiem, jakby był jej wymarzonym kochankiem.
Jeśli uda jej się chłonąć tę chwilę spoza czasu i zapomnieć o tym, co przed momen-
tem wydarzyło się między nimi w salome, być może ten jeden jedyny raz nie będzie mu-
siała niczego udawać i zdoła po prostu być naprawdę sobą.
- Odkąd sięgam pamięcią, niczego nie gotowałam - oznajmiła i urwała z obawy, że
Jack nazwie ją rozpieszczoną bogaczką.
Obrzucił ją tylko przeciągłym spojrzeniem. Jego urodziwa twarz miała nieprzenik-
niony wyraz. Larissa przełknęła nerwowo. Jack fascynował ją znacznie bardziej, niż po-
winien. Dla własnego bezpieczeństwa nie powinna była tu przychodzić.
- Moja matka miała gospodynię w naszym domu we Francji - powiedziała, sado-
wiąc się wygodniej na ciężkim drewnianym krześle. - Ta kobieta o imieniu Hilaire była
bardzo porywcza i tyranizowała nas wszystkich.
Popatrzyła na stojące przed nimi szerokie porcelanowe talerze z wesołymi jasno-
niebieskimi i żółtymi wzorami, charakterystycznymi dla regionu Prowansji. Poczuła się
prawie, jakby się znalazła po drugiej stronie Atlantyku we francuskim château wraz ze
swą milczącą chorowitą matką, pod lazurowym niebem, pośród platanów i lawendowych
łąk. Niemal usłyszała poirytowane mamrotanie Hilaire.
Spojrzała w czarne oczy Jacka i z jakiegoś powodu ogarnął ją swobodny, beztroski
nastrój.
- Gospodyni uważała, że każda kobieta powinna umieć przyrządzić przyzwoity po-
siłek - dodała.
Mimo wszystko wspominała z sentymentem okres swojego dzieciństwa, kiedy
spędzała nieskończenie długie godziny w ciasnej kuchni z Hilaire. Przynajmniej ktoś in-
teresował się nią na tyle, by chcieć ją czegoś nauczyć i skorygować jej błędy. Później bo-
leśnie przeżyła wyprowadzkę z Prowansji i rozstanie z gospodynią, chociaż nigdy nie
przyznała się do tego nawet przed sobą. Od tego czasu jej życie już na zawsze pozostało
puste, niezakorzenione, w pewnym sensie martwe.
T L R
Pod wpływem tej myśli łzy zakręciły jej się w oczach.
Jack z nikłym uśmiechem ujął widelec.
- Moja matka była takiego samego zdania - powiedział cicho, z wahaniem, jakby,
podobnie jak Larissa, obawiał się zanadto odsłonić. - Mówiła, że każdy z jej synów musi
umieć w życiu zatroszczyć się o siebie. - Uśmiechnął się szerzej. - Przynależała w każ-
dym calu do rodu Endicottów, tak samo jak mój dziadek. Dlatego wprawiały ją w zakło-
potanie „ekscesy rodziny Suttonów", jak je nazywała.
- A ty? - spytała Larissa. - Jesteś kimś pomiędzy purytańskimi Endicottami i roz-
rzutnymi Suttonami, nieprawdaż?
Pamiętała Jacka młodszego o kilka lat, sławnego, beztroskiego playboya. Jeździł
niemożliwie drogimi samochodami i wydawał niewyobrażalne sumy na urządzanie wy-
stawnych przyjęć. Był taki jak wszyscy ci tak zwani „przyjaciele" z ich kręgu towarzy-
skiego.
Zjadła trochę makaronu i westchnęła z rozkoszą. Jego smak sprawił, że zapomniała
o zimnie, deszczu... i o swoim gniewie.
Jack posłał jej zniewalający uśmiech najbardziej wziętego kawalera w Ameryce, a
potem nieoczekiwanie jego twarz stężała w nieprzeniknionym wyrazie.
- Ludzie muszą się zmieniać - powiedział dziwnym tonem. - Nie mają innego wyj-
ścia.
- Większość ludzi nigdy się nie zmienia - zaoponowała. - Nie chcą niczego zmienić
ani w sobie, ani w swoim życiu.
- Zatem są jak dzieci - stwierdził Jack i nabrał makaron na widelec. - Człowiek do-
rosły musi przyjąć odpowiedzialność za siebie i robić to, czego się od niego oczekuje.
Jeśli to wymaga zmian, należy je przeprowadzić. To się nazywa dojrzewanie.
- Trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś budzi się pewnego ranka i ni stąd, ni zowąd
postanawia się zmienić - rzekła Larissa, ostrożnie dobierając słowa. - Bodźcem do podję-
cia takiego ryzykownego kroku musi być jakieś dramatyczne osobiste przeżycie. - Prze-
żuła następny kęs. - Nikt nie lubi zmian i nie decyduje się na nie, jeśli może ich uniknąć.
Jack przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu, a potem zamrugał i napięcie mię-
T L R
dzy nimi znów zelżało. Zaczęli rozmawiać o innych rzeczach - o historii wyspy, o waka-
cjach z dzieciństwa i tym podobnych niewinnych kwestiach. Po skończonej kolacji
Larissa zaniosła naczynia do zlewu, a kiedy się odwróciła, Jack stał tuż za nią. Zbyt bli-
sko. Pochylił się i oparł ręce o kontuar po obu jej bokach, jakby ją więził.
Wiedziała, że powinna uciec albo przynajmniej zaprotestować, lecz tylko wpatry-
wała się w niego, a krew płonęła w jej żyłach jak rozpalona lawa.
- A czy ty się zmieniłaś, Larisso? - zapytał cicho. - Czy właśnie to usiłujesz dać mi
do zrozumienia?
Zadrżała, gdyż znów opadły ją napięcie i strach. Jak mogła zapomnieć, jakim wiel-
kim zagrożeniem jest dla niej ten mężczyzna? Czy fantazjowanie o zadawnionej zażyło-
ści między nimi kompletnie zaćmiło jej zdrowy rozsądek?

Tematy