Każdy jest innym i nikt sobą samym.


316
— A to co?! — krzyknął Gandalf. Odetchnął z ulgą, kiedy Pippin przyznał
się do swego postępku. Rozgniewał się jednak bardzo, Pippin dostrzegł płomień
w jego oczach. — Zwariowany Tuk! — fuknął. — To poważna wyprawa, a nie
hobbicka majówka. Na przyszły raz skacz sam! Przynajmniej przestałbyś wresz-
cie dokuczać nam swoimi głupstwami. A teraz bądźcie cicho!
Przez kilka minut nic nie było słychać, potem z głębi studni dobiegło ich uszu
stłumione pukanie: tom — tap, tap — tom. Pukanie urwało się, ale kiedy jego
echo ucichło, powtórzyło się znowu: tap — tom, tom — tap, tap — tap, tom.
Brzmiało to niepokojąco jak sygnały. Po pewnym czasie jednak wszystko umilkło,
tym razem już na dobre.
— To był stuk młota, głowę daję — rzekł Gimli.
— Tak — przyznał Gandalf. — I wcale mi się nie podobał. Być może nie mia-
ło to nic wspólnego z głupim wybrykiem Peregrina, prawdopodobnie jednak ten
kamień poruszył coś, co należało w naszym własnym interesie zostawić w spo-
koju. Proszę, żeby się żaden z was na nic podobnego więcej nie ważył. Miejmy
nadzieję, że uda nam się trochę przespać bez nowych alarmów. Ty, Pippinie, w na-
grodę pierwszy będziesz pełnił wartę — mruknął owijając się w koc.
Pippin zgnębiony przysiadł pod drzwiami w głębokich ciemnościach. Usta-
wicznie jednak odwracał głowę bojąc się, że z czeluści studni wychynie jakiś
nieznany stwór. Korciło go, żeby nakryć ziejący otwór chociażby kocem, ale nie
śmiał ruszyć się i zbliżyć do dziury, mimo że Gandalf zdawał się pogrążony we
śnie. Naprawdę wszakże Gandalf wcale nie spał, jakkolwiek leżał milczący i nie-
ruchomy. Zatonął w myślach, usiłując przypomnieć sobie wszystkie szczegóły
poprzedniej wędrówki przez Morię i zastanawiając się trwożnie nad wyborem
dalszej drogi; omyłkę mogli przecież przypłacić klęską. Po godzinie Czarodziej
wstał i podszedł do Pippina.
— Połóż się tam w kącie i prześpij, chłopcze — rzekł łagodnie. — Myślę, że
potrzeba ci snu. A ja i tak oka zmrużyć nie mogę, więc chętnie cię zastąpię na
warcie.
— Wiem, czego mi brakuje — mruknął sadowiąc się przy drzwiach. — Fajki!
Nie powąchałem jej od tamtego ranka przed śnieżycą.
Pippin, zanim sen skleił mu powieki, zdążył jeszcze zobaczyć ciemną sylwet-
kę Czarodzieja skulonego na podłodze i osłaniającego sękatymi dłońmi odrobinę
żaru. Płomyk na mgnienie oświetlił jego spiczasty nos i kłąb dymu.
Nie kto inny też, lecz Gandalf zbudził drużynę ze snu. Czuwał i strażował
sam przez sześć godzin, nie zakłócając towarzyszom odpoczynku.
— W ciągu tej bezsennej nocy powziąłem decyzję — rzekł. — Nie pociąga
mnie środkowy korytarz, nie pachnie mi także lewy: ciągnie z niego zaduch, któ-
ry nic dobrego nie wróży, każdy przewodnik mi to przyzna. Pójdziemy prawym
317
tunelem. Czas, abyśmy zaczęli wspinać się znów pod górę.
Maszerowali osiem godzin, ledwie na chwilę zatrzymując się niekiedy dla wy-
tchnienia. Nie spotkali niebezpieczeństw, nie słyszeli nic i nic nie widzieli prócz nikłego światełka czarodziejskiej różdżki, migocącego jak robaczek świętojański
na czele pochodu. Korytarz, który obrali, prowadził wciąż pod górę. O ile mogli
się zorientować, tunel zataczał szerokie łuki, a im wyżej się piął, tym był wyższy i szerszy. Nie odbiegały od niego boczne galerie ani korytarze, podłogę miał rów-ną i gładką, wyboje i szczeliny nie utrudniały tu marszu. Najwidoczniej trafili na szlak niegdyś wielkiego znaczenia i szli teraz o wiele szybciej niż na pierwszym etapie.
W ten sposób posunęli się w prostej linii o jakieś piętnaście mil na wschód,