stały jakby wymarłe i opuszczone, a wszystkie okna i drzwi miały pozamykane od środka... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Krzyknął na chłopów, żeby otwierali; nikt się nawet nie poruszył, a tylko któryś wyrzekł
posępnie:
– Niech je pan wójt sam sobie otwiera!
Rzucił się z wściekłością na jakieś okno i odskoczył ze skowytem, jak pies od jeża, bo do-
stał ukropem w twarz, więc, ledwie dysząc z gniewu, rozkazał brać domy szturmem, jak for-
tecÄ™.
Niełatwo to jednak poszło, gdyż okna i drzwi były zatarasowane od wnętrza skrzyniami,
szafami i czem się tylko dało, a kto się bliżej podsunął, brał kijem, wrzątkiem lub pięścią.
Chłopi stali na środku drogi, przypatrując się wszystkiemu z wielką cierpliwością...
Chałupy aż się trzęsły od wrzasków, kobiety walczyły, jak lwice, odpierając szturm za
szturmem; co chwila rozlegały się ryki bólu, przekleństwa, straszliwe płacze dzieci, trzask
pękających desek, brzęk tłuczonych szyb, szczekanie psów i huki belek, któremi wybijano
drzwi, niby taranami36, że rozlatywały się w drzazgi.

36 taranami – belkami zakoÅ„czonymi gÅ‚owicÄ… żelaznÄ… w ksztaÅ‚cie gÅ‚owy barana, sÅ‚użącymi
w starożytności i w średniowieczu do burzenia murów oblężonych twierdz.
35
A kiedy wreszcie przełamano pierwsze przeszkody, wdarto się do niskich, ciemnych sieni,
zawrzała ręczna walka, i wybuchały dzikie wrzaski, broniły się bowiem coraz zajadlej i coraz
rozpaczliwiej.
W końcu zdobyto parę chałup, ale wszystkie kobiety momentalnie pochowały się wraz z
dziećmi w kominy i piece od chleba, że musiano zdobywać każdą z osobna.
Broniły się już zębami i pazurami, gryzły i drapały, a oszalałe rozpaczą, pijane walką, po-
darte, jak łachmany, okrwawione, zbite, całe w ranach i sińcach, walczyły wciąż z jednakiem
męstwem, niby wilczyce, opadnięte przez rozjuszone ogary.
Lali je wodą, rzucali w kominy zapaloną słomę, żeby je wykurzyć dymem, jak lisów, pró-
bowano wyciągać nawet bosakami, ale nic nie pomogło.
Przetrzymały wszystko!
Musieli je odstąpić, gdyż noc się już robiła, i chłopi przybierali coraz groźniejszą postawę.
Wójt zagroził wsi strasznemi karami za opór i odjechał z całem towarzystwem.
Cerkiew zamknięto, wszystko wróciło do dawnego, i na razie zapanował spokój.
Nie na długo jednak, bo już w początkach kwietnia, któregoś dnia na samem świtaniu, za-
huczał nagle dzwon na trwogę, i rozniosły się złowrogie krzyki:
– Wojsko idzie! Ratuj dzieci, kto w Boga wierzy!
Przy kołowrocie już zabrzmiały warkoty bębnów, szczęki broni i ciężkie, marszowe tupo-
ty.
Taki huragan przerażenia zwalił się na ludzi, jakby pożar ogarnął całą wieś; i nie było już
żadnego ratunku, wypadali z chałup nieprzytomni, a chociaż strach porywał za włosy i trwoga
wyła w sercach, stali w jakiemś nagłem skamienieniu i patrzyli ślepemi oczami na długą ko-
lumnÄ™ wojska.
Śmiertelna cisza opadła, nikt nie śmiał się poruszyć, byli jakby sparaliżowani, ale, kiedy
zdawało się, że już wszystko przepadło, serca matek przemówiły: pozbierały dzieci, ogarnęły
je naprędce i, jak która stała, boso i w koszulach, zaczęły się niepostrzeżenie wymykać do
sadów, potem chyłkiem za stodoły, potem w pola i przepadły w szarudze i w skołtunionych
świtowych mgłach.
Wojsko zajęło wieś, i wyszedł rozkaz, aby wszystkie kobiety z dziećmi zebrały się pod
cerkwią. Naturalnie nie zjawiła się ani jedna; były już w bezpiecznem schronieniu.
– Ale gdzie siÄ™ podziaÅ‚y? – pytano groźnie, przetrzÄ…sajÄ…c dom po domu.
Chłopi milczeli, niepodobna było wydobyć ani słowa.
– To poczekamy, aż powrócÄ…! – powiedziaÅ‚ dowódca, i wojsko rozÅ‚ożyÅ‚o siÄ™ po chaÅ‚upach.
Dopiero po śladach zrozumiano, gdzie się schroniły; otoczyli więc las patrolami, przecięto
komunikację ze wsią i srogo pilnowano, żeby nikt nie wynosił im żywności.
Byli pewni, że rychło je przypędzi głód i zimno.
– Kwoczki podmiÄ™knÄ… i wrócÄ… na grzÄ™dy! – podkpiwali żoÅ‚nierze.
36
Ale przeszedÅ‚ dzieÅ„, dwa, trzy – nie powróciÅ‚y. A wieÅ› szarpaÅ‚a siÄ™ w strasznej trwodze i
niepokojach, robota leciała z rąk, poruszali się nieprzytomnie, boć wszystkie oczy wciąż wi-
siały na chmurze borów, boć wszystkie dusze rozdzierała rozpacz bezsilności, więc tylko pła-
kano z wściekłości, modlono się żarliwie i czekano jakiegoś cudu.
Przeszedł cały tydzień, i nie powróciła ani jedna.
Bór stał czarny, ogromny, niezgłębiony, a pod jego wyniosłemi ścianami błyskały gęsto
najeżone bagnety.
Wiosna tego roku była dziwnie mokra, zimna i wietrzna; co dzień szły nieskończone sza-
rugi, co dzień wichry z dzikim, rozżartym skowytem spadały na wieś, przewalały się po po-
lach i biły w bory, które szamotały się tak rozpaczliwie i wyły tak przejmująco, że ludziom
się wydawało, jako słyszą w tych jękliwych poświstach bolesne zawodzenia kobiet, płacze
dzieci, a nawet mrożące krew wołania konających.
A niekiedy, gdy przychodziły spokojne noce i księżycowa poświata zalewała omglone pola
i las stał przelśniony, cichy i zadumany, to niejeden byłby przysięgał, że widzi między pniami
białe widma, które wyciągają błagalnie ręce i coś krzyczą, i czegoś się skarżą, i czemuś się
żalą...
Przeszedł drugi tydzień, nie powróciły!
Dnie już szły niewypowiedzianie przykre, wlokły się nudnie i ociężale, sączyły się, jakby
palące żałością łzy. Pora była robót wiosennych, pola krzyczały o pługi, o ziarno, ale miał to
kto głowę do roboty, kiedy troska wypijała każdą myśl i moc wszelką! Nawet sen nie przyno-
sił ukojenia, bo noce schodziły na rozgorączkowanem oczekiwaniu, bo, co tylko wiatr tknął
okien, to się już zdawało każdemu, że się ktoś pod ścianami przemyka, że ktoś puka, że ktoś
nadchodzi.
Przeszedł trzeci tydzień, nie powróciły.

Tematy