Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Nikt nie odpowiedział. Wtedy obaj jeźdźcy ścisnęli kolanami konia, lecz ten stanął dęba; ukłuli go ostrogami i wtedy dopiero koń rzucił się szalonym pędem, jakby przez ogień przebiegał.
- Trzymaj się Szymonie - krzyknął ich pan śmiejąc się. - A powiedzcie tam w zamku, że nadjeżdżam, gdyż jeśli tak dalej pędzić będziecie, to z pewnością staniecie na miejscu o jaki kwadrans wcześniej ode mnie.
- To on! - dał się słyszeć głos od szopy.
W tej samej chwili dwudziestu ludzi rzuciło się w ulicę; jeden z nich pędził wprost na księcia wołając:
- Śmierć mu! Śmierć!...
I rzucając się nań, jednym uderzeniem topora odciął mu ramię.
Książę jęknął boleśnie i krzyknął:
- Co to jest? Co to ma znaczyć? Jestem księciem Orleanu!
- Tego nam właśnie potrzeba - odpowiedział człowiek, który go ranił.
I zadając powtórnie cięcie toporem, rozpłatał mu prawy policzek od skroni aż do szczęki. Książę Orleanu jęknął i upadł. Jednakże podniósł się jeszcze na kolana; wtedy otoczyli go inni, zadając mu rany rozmaitą bronią, jedni mieczem, drudzy oszczepem, inni sztyletem. jeden z paziów w obronie księcia padł raniony śmiertelnie, ciosy podzieliły się teraz pomiędzy dziecię i pana; drugi paź, lekko raniony mieczem, skrył się do jakiegoś sklepu w ulicy des Rosiers, wzywając ratunku. Żona pewnego szewca otworzyła okno, a widząc dwudziestu ludzi mordujących dwóch bezbronnych, poczęła krzyczeć i wzywać ratunku.
- Cicho bądź! - zawołał jeden z morderców.
A gdy ta krzyczeć nie przestała, porwał łuk i strzelił, lecz strzała utkwiła w okiennicy, którą owa kobieta przytrzymywała.
Pomiędzy mordercami był jeden, w dużym czerwonym kapeluszu, który mu część twarzy zasłaniał; ten własną ręką nie zabijał, ale patrzył na zabijających. Gdy dostrzegł, że książę leży bez ruchu, wtedy przybliżył się dopiero, podniósł z ziemi pochodnię, a świecąc nią w twarz zabitego, rzekł:
- Dobrze już, stało się, już nie żyje!...
Wymawiając te słowa, rzucił pochodnię na pęk słomy, położony naprzeciw domu z obrazem Matki Boskiej. Płomień ogarnął szybko słomę, tworząc słup płomienisty, a wtedy człowiek ów wskoczył na koń i krzycząc: ““gore!”“ popędził cwałem w stronę ulicy prowadzącej ku ogrodom pałacu książąt d’Artois.
Towarzysze jego popędzili za nim, krzycząc i rzucając poza siebie wały dla przeszkodzenia pogoni.
Tymczasem koń dwóch giermków uspokoił się niezręczni jeźdźcy zdołali go nareszcie zawrócić ku miejscu, w którym się rozbiegał. Wracając tak, spotkali muła księcia Orleanu pędzącego bez pana; chwycili go tedy za uzdę i prowadzili ku szopie, gdy wtem przy blasku ognia dojrzeli księcia, wyciągniętego bez życia na ziemi. Tuż obok leżała odcięta jego ręka, a w rynsztoku walała się część mózgu z rozbitego czerepu.
Wtedy popędzili, ile im sił starczyło, do pałacyku królowej, krzycząc okropnie, bladzi, jakby z grobu wstali, rwąc sobie włosy z głowy. jednego z nich wprowadzono natychmiast do pokoju królowej.
- Nieszczęście, straszne nieszczęście!... W tej chwili książę Orleanu został zamordowany w ulicy Barbette, naprzeciw pałacu marszałka de Rieux.
Izabella zbladła śmiertelnie, potem biorąc w rękę woreczek pełen złota, drugą chwytając za ramię przybyłego, zawołała:
- Widzisz to złoto!? Wszystko to będzie twoje, jeżeli zechcesz.
- Cóż mam czynić? - zapytał giermek.
- Pędź natychmiast na miejsce, gdzie leży twój pan, zanim ktokolwiek ciało zabierze, rozumiesz?
- Rozumiem, a dalej co?
- Zerwiesz z jego piersi medalion z portretem i powrócisz do mnie.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
TOM DRUGI
I
Od zamordowania księcia Orelanu upłynęło lat dziesięć. Dziesięć lat w życiu człowieka to wiek cały; w morzu wieczności to zaledwie jedna kropla.
W końcu maja 1417 roku około godziny siódmej rano, krata bramy Świętego Antoniego otwarła się, aby przepuścić kilkunastu konnych, którzy skierowali się ku drodze prowadzącej do Vincennes. Na czele orszaku jechało dwu panów, inni wyglądali więcej na straż przyboczną niż na towarzyszy, i straż ta trzymała się o kilka kroków poza panami, regulując bieg swoich rumaków do woli jadących przodem.