Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Tak więc
zebrałyśmy manatki i wyruszyłyśmy. Wcześniej zatelegrafowałyśmy do . Jesse’ego Boyda, aby w miarę
możliwości przygotował dom na nasze przybycie. I tak pewnego pięknego wiosennego dnia, przy wtórze
wiatru harcującego wesoło nad wybrzeżem i wydmami, popędzającego białe czapy fal obmywających
piaszczysty brzeg, wysiadłyśmy z pociągu na małej stacyjce. Spacerem doszłyśmy do naszego nowego
domu. Bagaże zostały na stacji i miały być dostarczone wieczorem.
Dom ciotki Elizabeth zrobił na nas oszałamiające wrażenie. Jego widok wprawiał w zachwyt i duszę, i
zmysły. Wyglądał jak wielka, szara muszla porzucona na piasku. Pomiędzy nim a brzegiem morza leżał
powalony przez sztorm sękaty pień jodły. W jej od dawna wyschniętych gałęziach wiatr wyśpiewywał
dziwną i jednostajną melodię.
W samym domu miałyśmy później dokonać jeszcze bardziej osobliwych i zachwycających odkryć.
Niskie, ciemne, belkowane sufity, kwadratowe, głębokie okna, przez które, zamknięte czy otwarte,
zawsze dobiegał delikatny szept morza, widok zapierający dech w piersiach. Przed oczyma rozciągało się
rozległe wybrzeże, a ponad nim łuk purpurowych wzgórz.
Patrząc na wejście do zatoki, bez trudu można było odgadnąć, czemu zawdzięcza swe imię. Głęboki,
wąski tunel, otoczony piaszczystymi wydmami po jednej i stromym, poszarpanym urwiskiem z
czerwonego piaskowca po drugiej stronie, do złudzenia przypominał Złote Wrota.
Z zachwytem oglądałam wspaniały, złocisty wschód słońca zalewający całą zatokę. Wielka
błyszcząca moneta wyłaniała się wolno z morza i wypełniała niebo.
Była to prawdziwa złota brama, przez którą niejeden pożeglował do „czarodziejskiej utraconej
krainy”.
Podziwiając widoki, ruszyłyśmy wąską ścieżką do naszego nowego domu. Zaskoczyła nas błękitna
smuga dymu unoszącego się z dużego, kwadratowego komina i pojawienie się w progu wujka Jesse’ego
(zaczęłyśmy go tak nazywać już po półgodzinnej znajomości).
– Witam panie – powiedział wyciągając dużą, spracowaną, ale czystą dłoń. – Przypuszczałem, że
mogą być panie zmęczone i głodne. Tak więc, kiedy przyszedłem otworzyć dom, napaliłem w piecu i
przygotowałem filiżankę herbaty. Uwielbiam mieć sąsiadów, gdy tylko nadarza się po temu okazja.
Wkrótce okazało się, że wujaszkowa „filiżanka herbaty” oznacza prawdziwe przyjęcie. Mała jadalnia
została przewietrzona. Ustawiony na środku stół był już nakryty białym obrusem i gustowną chińską
porcelaną ciotki Elizabeth.
– Wiedziałem, gdzie się ją trzyma – tłumaczył – często pomagałem starej pannie Kennedy.
Zaprzyjaźniliśmy się, ona i ja. Bardzo mi jej brakuje.
Dopiero teraz zauważyłam pierwiosnki, które zdobiły stół. Jak się okazało, wuj przewędrował kilka
mil, aby je zebrać. Na stole królował półmisek z pstrągiem, wiejski chleb i masło, „sklepowe” herbatniki i
dzbanek pełen aromatycznej herbaty godnej mieszkańców Olimpu. Wszystko dopięte na ostatni guzik.
– Mam nadzieję, że będzie paniom smakowało. Pstrąg jest świeżutki. Jeszcze dwie godziny temu
pływał w stawie u Johnsona. Sam go wybrałem i złowiłem. To chyba jedyne, w czym jestem całkiem
dobry. Czasami uda mi się złapać nawet dorsza. Ale nie zawsze tak było. Co to, to nie. W życiu robiłem
najróżniejsze rzeczy. Przekonałaby się pani, czytając mój pamiętnik.
Byłam tak głodna i zmęczona, że nie połknęłam przynęty. Chciałam jak najszybciej skosztować
pstrąga. Mama zaproponowała, aby wujek Jesse usiadł i towarzyszył nam w posiłku, który przygotował.
Podziękował i zajął miejsce bez zbędnych nalegań.
– Dziękuję uprzejmie. Cała przyjemność po mojej stronie. Zwykle jadam samotnie, za jedynego