- Horciu! Johnie! Ratujcie! Na pomoc!
- Jakże ci się podoba mój pies? - brutalnie roześmiał się pod drzwiami chłopiec. - Radzę ci, nie zaczepiaj go! Nie jadł dzisiaj i nie wiadomo, na co się może odważyć.
- Puść mnie! - wołała półprzytomna z trwogi. - Puść mnie! O! Proszę cię, proszę, Horciu! Będę już grzeczna!
Łkanie dławiło jej głos.
- A będziesz skarżyć na mnie przed rodzicami? - pytał Horcio.
- Lizeto, Lizeto! - krzyczało dziecko.
- Wołaj sobie choć do sądnego dnia! Nikt cię nie usłyszy. Jan i kucharka wyszli, ja też wychodzę i zostawię cię tu na noc.
Po długich dwóch godzinach Horacy zdecydował się nareszcie wypuścić uwięzioną. Ciekawy był bardzo, jak też strach na nią podziałał. Ogarniała go jednak pewna trwoga na myśl, że wylęknione dziecko mogło umrzeć pod wpływem zbyt gwałtownego wstrząsu. Pobiegł więc do pokoju i otworzył drzwi; Hyder wyskoczył ku niemu, witając go radośnie.
- Cóż u licha! - zaklął chłopiec. - Jak śmiałaś odwiązać go bez mego pozwolenia? Co widzę, przegryzł sznur! To mi chwat! Małgosiu, wychodź teraz!
Żadnej odpowiedzi.
- Pewnie zemdlała - pomyślał sobie. - W pokoju nie było słychać żadnego szelestu.
Zapalił zapałkę, spojrzał wkoło siebie... nic, tylko świeży powiew nocnego powietrza, wpadając przez okno, odgarnął mu włosy z czoła. Pokój był pusty!
Rozdział XI
Gdy odgłos kroków Horacego ucichł w korytarzu, Małgosia, prawie nieprzytomna ze strachu, upadła pod drzwiami. Światło ulicznej latarni, wpadające przez okno, oświetlało na tyle wnętrze pokoju, że mogła dojrzeć olbrzymiego brytana, wyszczerzającego do niej straszne kły. Stłumiła oddech, aby nie pobudzić jego gniewu, wierzyła bowiem, że gotów jest poszarpać ją na kawałki. W końcu jednak myśl o ucieczce poczęła świtać w jej główce. Gdyby tylko mogła dostać się do okna, otworzyć je i zawołać na pomoc policjanta, którego widywała przechadzającego się w dzień po ulicy, byłaby może uratowana.
W pokoju nie było krzeseł, a sofka była zbyt niska, aby mogła przydać się do jej planów. Półki z książkami sięgały wysoko, zasłaniając część okna. W miarę jak oczy Małgosi przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegła kilka pak, stojących w kącie blisko półek. Gdyby mogła dotrzeć do nich i wspiąć się na górę, dostałaby się do okna.
Powoli, cichutko, skradając się krok za krokiem, zaczęła się przesuwać wzdłuż ściany, nie spuszczając ani na chwilkę oczu z Hydera; ten zaczął groźnie warczeć, targając sznur z całej siły. W końcu jednak doszła do pak i zaczęła się na nie wspinać. Hyder szczekał coraz głośniej i miotał się wściekle, a sznur, który był słaby i zużyty, zaczął już pękać. Na szczęście Małgosia nie dostrzegła tego, bo obrócona była do niego plecami. Dostawszy się nareszcie po wielu trudnościach na wierzch pak, zaczęła z całej siły szarpać okno, którego zardzewiałe zawiasy stawiały nie lada opór. Nareszcie po wielu wysiłkach okno się otworzyło, a fala chłodnego powietrza owiała czoło dziewczynki, zroszone potem. Wyczerpana, zatrzymała się na chwilę, chcąc odetchnąć i zawołać policjanta, gdy naraz Hyder, szarpnąwszy się gwałtownie, zerwał resztki więzów i jednym potężnym skokiem rzucił się na paki.
Małgosia obejrzała się i usłyszała chrapliwy oddech strasznego zwierza. Z przeraźliwym krzykiem wychyliła się przez okno. Naraz straciła równowagę. Z głuchym łoskotem padła na kamienne schody ogrodowego tarasu i straciła przytomność.
W kilka chwil potem uliczna żebraczka, stara Molly, wracając z wieczornej włóczęgi, przysiadła na schodach.
- Co to może być? - rzekła do siebie, widząc opodal coś białego, leżącego bez ruchu. - Dziecko? Nieżywe? Pewnie zabite! Nie dotknę go, jeszcze powiedzą, że to ja zrobiłam.
Zabierała się do odejścia, gdy w blasku latarni ujrzała złoty łańcuszek, połyskujący na szyjce zemdlonej dziewczynki. Zbliżyła się chciwie, pomacała grubą ręką dziecko, które drgnęło pod jej dotknięciem i przekonała się, że jeszcze żyje.
Molly nie wiedziała, co począć. Popatrzyła na dom i zauważyła, że był na noc zamknięty. Zresztą, cóż ją to obchodziło, jakim sposobem dziecko się tutaj dostało w takim opłakanym stanie. Dziewczynka miała na sobie złoty, błyszczący ponętnie łańcuszek i sukienkę z białej, miękkiej tkaniny, które można było spieniężyć w karczmie i dostać za nie kilka kieliszków whisky. Prócz tego właścicielka szynku, Paddy, poszukiwała małej dziewczynki do pomocy. Zapłaciłaby jej pewnie za ten nabytek. A jeżeli mała była ciężko potłuczona i umrze? Umarli nie robią plotek, a rzeka płynęła tak blisko.
Tak sobie rozważała żebraczka i los biednej Małgosi w jednej chwili został rozstrzygnięty.