Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Myślę, że po prostu nas śledzą. Zdaje się, że Azash wie coś, czego my nie wiemy. Od miesięcy nastawał na twoje życie, a teraz wysyła swoich ludzi tylko po to, aby śledzili nas z oddali.
— Dlaczego zmienił taktykę?
— Mogę wymyślić nawet kilka powodów, ale niczego nie jestem pewna.
— Musimy wzmóc czujność po opuszczeniu miasta — powiedział Kalten.
— Tak, tak — zgodził się Tynian. — Oni mogą po prostu wyczekiwać, aż do-
trzemy do mało uczęszczanej części traktu, gdzie mogliby nas zaatakować znienacka.
— Cóż za pogodne rozważania! — Kalten skrzywił się. — Nie wiem jak wy,
ale ja idę spać.
Następnego ranka słońce znowu świeciło jasno, a od jeziora wiał orzeźwiający wietrzyk. Sparhawk włożył kolczugę, prostą opończę i wełniane nogawice, po
czym wraz z Sephrenią pojechał w kierunku północnej bramy Paleru, za którą
miał nadzieję odszukać garbarnię człowieka zwanego Berd. Na ulicach przeważali rzemieślnicy, ubrani w niebieskie koszule i wysokie, kropkowane kapelusze.
— Zastanawiam się, czy oni zdają sobie sprawę, jak to głupio wygląda —
mruknął Sparhawk.
— O czym mówisz, mój drogi? — zapytała Sephrenia.
— O tych kapeluszach. Wyglądają w nich jak błazny.
— Ich nakrycia głowy nie są śmieszniejsze od ozdobionych piórami kapelu-
szy, jakie noszą dworzanie w Cimmurze.
— Pewnie masz rację.
Garbarnia znajdowała się w dość dużej odległości od północnej bramy i śmierdziała z daleka. Gdy dojechali na miejsce, Sephrenia zmarszczyła nos.
— To nie będzie miły ranek — westchnęła.
— Postaram się załatwić sprawę jak najszybciej — obiecał Sparhawk.
Garbarz był dobrze zbudowanym, łysym mężczyzną, ubranym w płócienny
fartuch pokryty ciemnobrązowymi plamami. W chwili gdy Sephrenia i Sparhawk
wjechali na podwórze, mieszał coś długą łopatą w wielkim kotle.
— Zaraz do was wyjdę — powiedział. Jego głos przypominał brzmieniem
żwir chrzęszczący o dachówki. Pracował jeszcze przez chwilę, zaglądając z nie-zadowoleniem do kotła. Potem odłożył mieszadło i podszedł do nich, wycierając dłonie w fartuch.
— Czym mogę służyć? — zapytał.
Sparhawk zsiadł z konia i pomógł Sephrenii zejść z jej białej klaczy.
138
— Rozmawialiśmy w Lamorkandii z gospodarzem o imieniu Wat — rzekł do garbarza. — Powiedział, że może będziesz mógł nam pomóc.
— Stary Wat? — Garbarz roześmiał się. — Jeszcze żyje?
— Trzy dni temu żył. Ty jesteś Berd, prawda?
— Tak, to ja, dostojny panie. O jaką pomoc chodzi?
— Jeździmy po okolicy i rozmawiamy z ludźmi, którzy znają opowieści
o wielkiej bitwie, jaką tu kiedyś stoczono. W Thalesii żyją dalecy krewni człowieka, który w czasach tej bitwy był królem. Pragną odszukać miejsce, gdzie został pogrzebany, aby przewieźć jego prochy w rodzinne strony.
— Nie słyszałem nigdy o żadnym królu, który byłby zamieszany w walki
w tej okolicy — przyznał Berd. — Oczywiście, nie oznacza to, że go tu nie było.
Królowie raczej nie włóczą się po okolicy przedstawiając się prostym ludziom.
— A więc na tych terenach też toczono bitwę? — zapytał Sparhawk.
— Nie, wiem, czy można to nazwać bitwą, były to raczej potyczki czy coś
podobnego. Widzisz, dostojny panie, główną bitwę toczono w pobliżu południowego krańca jeziora. To tam starły się armie. Tu były tylko małe grupki ludzi, głównie Pelozyjczyków, a potem zaczęli dołączać do nich Thalezyjczycy. Zemosi Othy patrolowali te okolice i dochodziło często do małych potyczek, ale żadnej z nich nie nazwałbym bitwą. Kilka z nich miało miejsce niedaleko stąd, ale nie wiem, czy brali w nich udział jacyś Thalezyjczycy. Oni walczyli głównie w okolicach jeziora Venne, a nawet jeszcze dalej na północ, aż pod Ghasek. — Nagle strzelił palcami. — Tak, z nim powinniście porozmawiać! — wykrzyknął. — Że
też od razu o tym nie pomyślałem!
— O czym?
— Ależ tak! Gdzie też ja miałem rozum? Chodzi o hrabiego Ghaska, który
pojechał studiować na uniwersytecie w Cammorii historię czy coś podobnego.
W każdym razie przeczytał wszystkie księgi, które traktowały o tym, co wydarzy-