Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Teraz, kiedy firmy ubezpieczeniowe były potężnymi korporacjami publicznymi, najważniejsze stały się dla nich pie­niądze. Chodziło nie tyle o same zyski, co o bezpardonowe dążenie do ich osiągnięcia: jeśli jakaś kuracja nie znajdowała korzystnego odbicia w pod­sumowaniu kwartalnym, rezygnowano z jej finansowania, nie zważając na pacjentów. To nieuchronnie prowadziło do nadużyć. Pieniądze były przynę­tą, która wabiła rekiny takie jak Britten czy Morrison.
Brad skręcał właśnie w ulicę, przy której stał dom Brittena, gdy nagle włą­czył się pager. Jezu, ależ z niego idiota! Może jeszcze wynajmie orkiestrę dętą, by oznajmić swoje przybycie? Był pewien, że ten cholerny terkot niesie się po całej ulicy. Brad wcisnął guzik i spojrzał na wyświetlacz. Spodziewał się zoba­czyć numer swojej poczty głosowej; jednak rząd cyfr poprzedzony był kierun­kowym Manhattanu. Po chwili Brad zorientował się, że to numer Crandalla.
Po kiego licha Simon dzwoni do niego o tej porze? Brad szybko zjechał na pobocze, zgasił światła i wystukał numer na klawiaturze telefonu samo­chodowego.
- Simon? Co...
- Przepraszam, że zawracam ci głowę, Bradford, ale to pilne.
- Simon, mam masę, kłopotów. Co jest? Crandall wyczuł napięcie w głosie przyjaciela.
- Może najpierw ty powiedz, co się z tobą dzieje.
Brad miał na głowie wiele zmartwień i choć ufał Simonowi, wolał nie... nagle uświadomił sobie, że popada w obłęd. Właściwie czemu nie mógłby zwierzyć się przyjacielowi ze swoich obaw? Brad wziął głęboki oddech i zaczął opowieść.
Kiedy skończył, było mu nieco lżej.
- Simon, jesteś tam jeszcze? - spytał.
- Boże przenajświętszy, ty to masz kłopoty. Dzwoniłeś już na policję?
- Nie i wolałbym tego nie robić - powiedział Brad - przynajmniej na ra­zie. Myślę, że tym ludziom zależy przede wszystkim na moim milczeniu. Jeśli przekonam ich, że będę trzymał język za zębami, może oddadzą mi syna.
- A co z Morgan?
- Jeszcze nie mam pomysłu - powiedział Brad. - Cholernie się o nią martwię, ale myślę, że sobie poradzi. No a teraz ty powiedz, czemu chciałeś ze mną rozmawiać?
Crandall od razu przeszedł do rzeczy. Właśnie wrócił z miejsca zbrodni, gdzie policja znalazła szkielet indiańskiego dziecka. Obok leżał portfel, z którego wypadł kawałek kartki z nazwiskiem Brada. Simon podał rysopis mężczyzny, który wymknął się z policyjnej zasadzki.
Brad czuł, jak krew stygnie mu w żyłach. Opis podany przez Simona idealnie pasował do Nbele.
- Nuru Milawe - powtórzył pod nosem.
- Znasz go? Kto to jest i czego od ciebie chce?
- Nie wiem, ale Nbele, mój znajomy, który został zamordowany, wspo­minał, że ma kuzyna. To pewnie on, ten Nuru. Masz jego adres?
- Tylko fałszywy. Bradford, proszę cię, nie rób żadnych głupstw. Pa­miętasz, jak ci mówiłem, że nic w tej sprawie nie jest dziełem przypadku? Zaczynam rozumieć, jak to wszystko - chrząszcze, roztocze, nieboszczyki kości - wiąże się ze sobą. Chcesz mojej rady? Pozwól, żebym wciągnął w to policję i... Bradford? Brad?
Ale Brad, uśmiechając się, już się rozłączył. Tylko tego brakowało, żeby musiał tracić czas na wyjaśnianie wszystkiego policji. Kawałki układanki powo­li zaczynały łączyć się w całość. Teraz już wiedział, dlaczego Morrison i Britten byli tak pewni siebie: to nie oni więzili Michaela. Miał go kto inny. Jeśli on, Brad, dobrze rozegra tę partię, znajdzie i tego człowieka, i swojego syna.
Najpierw musiał zdobyć prawdziwy adres Milawe. Być może figurował w aktach policji hrabstwa. Poza tym w miejscowej wschodnioafrykańskiej społeczności prawdopodobnie wszyscy się znają. No i dochodziły jeszcze zabójstwa na oddziale intensywnej terapii. Łatwość, z jaką je popełniono, wskazywała, że sprawcą musi być ktoś, kto dobrze zna szpital.
Brad zadzwonił na uniwersytet i poprosił do telefonu kierownika nocnej zmiany. Kiedy wytłumaczył, o co chodzi, kierownik powiedział, że owszem, zna pana Milawe, ale dość słabo. Milawe pracował na dziennej i czasami wieczornej zmianie jako technik od respiratorów; szczerze mówiąc, nikt za nim nie przepadał.
- Tak, to on - powiedział Brad z bijącym sercem. Po kilku minutach kierownik znalazł w komputerze adres Milawe. Brad podziękował mu, za­wrócił wóz i ruszył w stronę Expressway.
Kiedy Nuru wrócił do domu, chłopiec jeszcze spał. Milawe postanowił go nie budzić, ponieważ miał jeszcze dużo roboty. Najpierw napalił pod kot­łem. Kilka zamrożonych okazów czekało na spreparowanie. Przez chwilę zastanawiał się, czy samemu się nie zdrzemnąć, ale był zbyt zajęty i zbyt zdenerwowany.
Nerwy miał napięte jak postronki. Na myśl o tym, jak niewiele brakowa­ło, by został aresztowany, wzrastał mu poziom adrenaliny. Od lat siedział w tym biznesie, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się patrzeć prosto w lufę pistoletu. Tylko dzięki swojemu szóstemu zmysłowi i niewiarygodnemu szczęściu zdołał tak szybko zareagować.
Na przyszłość będzie musiał być o wiele czujniejszy. Przedsięwzięte przez niego środki ostrożności okazały się niewystarczające. Od tej pory będzie kontak­tował się tylko z pewnymi ludźmi - dotyczyło to zwłaszcza nowych klientów. Pierwsza transakcja odbędzie się na neutralnym terenie. Co ważniejsze, mimo swojej nieufności do broni palnej być może będzie musiał zacząć ją nosić.
Był zaniepokojony utratą portfela. Nie chodziło o znajdujące się w nim trzysta dolarów czy karty kredytowe, zresztą wszystkie kradzione. Najważ­niejsze było prawo jazdy. Mimo że wpisany w nie adres był fałszywy, w ręce policji wpadło jego zdjęcie i nazwisko. Nie sądził, by go odnaleźli, ale na wszelki wypadek musiał podjąć odpowiednie działania, by temu zapobiec.

Tematy