Tęgi Braciszek jak gdyby nie słyszał śmiechu Robina ani tego, że tamten przyłączył się do śpiewu, tylko z przymkniętymi oczami, zapatrzony przed siebie, kiwając do taktu głową, zawodził dzielnie do końca, aż obaj odśpiewali finał gromkim rykiem, że można by ich usłyszeć na milę wkoło. Ledwie jednak przebrzmiały ostatnie słowa piosenki, mnich porwał stalową misiurkę, nasadził ją na głowę i zrywając się na nogi zawołał wielkim głosem:
— Kto tu nas śledzi? Zbliż się, diabelskie nasienie, a posiekam cię na nie gorszy pasztet niż gospodyni mięso na niedzielę! — I wyciągnął spod habitu potężny miecz, równie mocny jak miecz Robina.
— Schowaj ten szpikulec, przyjacielu — powiedział Robin wstając; ze śmiechu policzki miał jeszcze mokre od łez. — Dwaj tacy śpiewacy jak my nie potrzebują się bić zaraz po piosence. — I zeskoczył na dół, gdzie tamten stał. — Powiadam ci, przyjacielu, od tego śpiewania drapie mnie i gardło mam suche jak ściernisko w październiku. Nie została ci choć kropelka małmazji w tym garncu?
— Dalibóg — powiedział Braciszek posępnym głosem — śmiało pchasz się tam, gdzie^reienie proszą. Ale jako prawy chrześcijanin nigdy nie odmawiam spragnionemu. Więc i ciebie do wypitki zapraszam — i wyciągnął garniec <ło Robina.
Robin wziął go bez ceregieli, przechylił zadzierając głowę i głośne “gul! gul! gul!” rozlegało się przez niejedno mgnienie oka. Braciszek przyglądał mu się niespokojnie, i jak Robin się uraczył, wyrwał mu szybko garniec z ręki. Potrząsnął nim, obejrzał pod światło, z wyrzutem popatrzył na Robina i natychmiast podniósł garniec do ust. Odjął go dopiero opróżniony do dna.
— Czy znasz tutejsze strony, zacny i świątobliwy człeku? — zagadnął śmiejąc się Robin.
— Owszem, co nieco — odparł sucho tamten.
— A słyszałeś o takiej miejscowości zwanej Źródlanym Opactwem?
— Owszem, co nieco.
— Więc może słyszałeś i o jednym takim, co nosi miano Kusego Braciszka ze Źródlanego Opactwa?
— Owszem, co nieco.
— W takim razie, bratku miły, ojcze świątobliwy, czy jak cię tam zwać — powiedział Robin — chciałbym wiedzieć, czy tegoż Braciszka trzeba szukać po tej czy po drugiej stronie rzeki?
— A bo też każda rzeka ma tylko drugą stronę — powiedział mnich.
— Jakże to udowodnisz? — spytał Robin.
— A tak — powiedział mnich punktując swój wywód na palcach. — Tamta strona rzeki to druga strona, zgadzasz się?
— Oczywiście.
— Ale druga strona to tylko jedna strona, co nie?
— Nikt temu nie zaprzeczy — powiedział Robin.
— Zatem jeśli druga strona jest jedną stroną, to ta strona jest drugą stroną. Ale druga strona jest drugą stroną, przeto obie strony rzeki są drugą stroną. Ouod erat demonstrandum[3].
— Zgrabnie to wywiodłeś — rzekł Robin — ale nie wyjaśniłeś mi wcale, czy ów Kusy Braciszek jest po tej stronie rzeki, na której my stoimy, czy po tej stronie rzeki, na której my nie stoimy.
— To jest praktyczne pytanie — odparł mnich — do którego przemyślne prawa logiki się nie odnoszą. Radzę ci rozstrzygnąć to z pomocą własnych pięciu zmysłów: wzroku, czucia i czego tam jeszcze.
— Chciałbym bardzo — powiedział Robin, patrząc z namysłem na postawnego mnicha-— przedostać się przez bród i znaleźć koniecznie tego zacnego Braciszka.
— Zaiste — powiedział tamten bogobojnym tonem — chwalebne to pragnienie u tak młodego człowieka. Gdzieżbym miał ci przeszkodzić w tak świątobliwym zamiarze. Przyjacielu, rzeka jest dla wszystkich.
— Tak, wielebny ojcze — powiedział Robin — ale widzisz, że mam na sobie najładniejszy strój i rad bym go hie zamoczyć. Poznaję, żeś mocny i tęgi w barach, nie miałbyś serca przenieść mnie na tamtą stronę?
— O, na białą rączkę Naszej Pani Źródlanej! -— wybuchnął mnich wściekły srodze — to ty mnie pytasz, ty cherlawy wyrostku, łachmyto, ty papużko nie doskubana, ty... ty... Jak mam cię nazwać? Ty mnie prosisz, mnie, świątobliwego Tucka, żebym cię przeniósł? A niechże cię... — Tu urwał raptem, gniew powoli zniknął mu z twarzy i oczka znów zamrugały wesoło. — A dlaczego nie? — powiedział bogobojnym tonem. — Czy to święty Krzysztof nie przeniósł nieznajomego przez rzekę? A czyż ja, biedny grzesznik, miałbym się tego wstydzić? Chodź ze mną, nieznajomy człeku, a spełnię twe życzenie w pokornym duchu.
To rzekłszy wdrapał się na brzeg i zaprowadził Robina do płytkiego kamienistego brodu, całą drogę chichocząc, jakby się cieszył sam z jakiegoś dobrego żartu.
Nad brodem zakasał poły habitu, wsunął swój miecz pod pachę i nadstawił plecy Robinowi. Raptem wyprostował się.
— Przyszło mi na myśl — powiedział — że zamoczysz swój oręż. Daj, to wezmę go pod pachę razem ze swoim.
— Nie trzeba, wielebny ojcze — rzekł Robin — nie chcę cię obciążać niczym innym tylko sobą.
— Myślisz, że święty Krzysztof szukałby tak własnej wygody? — powiedział pokornie Braciszek. — Daj mi swój miecz, jak cię proszę, bo poniosę go jak pokutę za pychę własną.
Robin Hood na to bez dalszych ceregieli odpasał swój miecz i wręczył tamtemu braciszek wraz ze swoim wziął go pod pachę, a potem ponownie nadstawiłolecy i wziął Robina na barana. Dzielnie wkroczył do wody i brodził z pluskiem przez płyciznę, aż coraz szersze kręgi rozchodziły się po gładkiej powierzchni. Dobrnął wreszcie na drugą stronę i Robin Hood lekko zeskoczył mu z karku.
— Piękne dzięki, wielebny ojcze — powiedział. — Naprawdę zacny i święty z ciebie człowiek. Bądź łaskaw oddać, mi miecz i bywaj, bo spieszno mi w drogę.
Tęgi mnich przekrzywił na to głowę i spoglądał tak na Robina dłuższy czas z diablo żartobliwym uśmieszkiem, wreszcie przymrużył szelmowsko prawe oko.