.. Ja... Ja nie jestem skrytobójcą... Prawda, że się zakradłem, aleja... Ja chciałem...
–Ach!–książę Jan wykonał smukłą dłonią bardzo książęcy i bardzo europejski gest.–Rozumiem. Zakradłeś się tu z puginałem, by przedłożyć mi petycję?
–Tak! To znaczy nie... Wasza książęca mość! Nie jestem winien niczemu! Przeciwnie, to mnie spotkała krzywda! Jestem ofiarą, ofiarą spisku...
–No jasne–wydął wargi Jan Ziębicki.–Spisek. Wiedziałem.
–Tak!–wrzasnął Reynevan.–Tak właśnie! Sterczowie zabili mi brata! Zamordowali go!
–Łżesz, psubracie–warknął Tristram Rachenau.–Nie szczekaj, radzę, na mych swaków.
–Sterczowie zabili Peterlina!–szarpnął się Reynevan.–Jeśli nie własnoręcznie, to przez najemnych zbirów! Kunza Aulocka, Storka, Waltera de Barby! Łotrów, którzy i na mnie dybią! Wasza łaskawość książę Janie! Peterlin twym był wasalem! Domagam się sprawiedliwości!
–To ja się domagam!–krzyknął Rachenau.–Ja, prawem krwi! Ten psi syn ubił w Oleśnicy Niklasa Sterczę!
–Sprawiedliwość!–zawołał jeden z Baruthów, zapewne Henryk, bo u Baruthów rzadko chrzczono dzieci inaczej.–Książę Janie! Kara za ten mord!
–To kłamstwo i potwarz!–wrzasnął Reynevan.–To Sterczowie są winni morderstwa! Oskarżają mnie, by się sami wybielić! I z zemsty! Za miłość, która łączy mnie i Adelę!
Twarz księcia Jana zmieniła się, a Reynevan pojął, jak straszne palnął głupstwo. Patrzył na obojętne oblicze swej kochanki i powoli, powoli zaczynał rozumieć.
–Adelo–odezwał się w zupełnej ciszy Jan Ziębicki.–O czym on mówi?
–Kłamie, Jaśku–uśmiechnęła się Burgundka.–Nic mnie z nim nie łączy i nigdy nie łączyło. Prawda to, te narzucał mi się z afektami, zalecał się natrętnie, ale odszedł jak niepyszny, nic nie wskórał. Nawet z pomocą czarnej magii, którą mnie omamiał.
–To nieprawda–Reynevan z trudem wydobył głos ze ściśniętego gardła.–To wszystko nieprawda. Kłamstwo. Łeż! Adelo! Powiedz... Powiedz, że ty i ja...
Adela rzuciła głową, gestem, który znał, rzucała tak, gdy kochała się z nim w swej ulubionej pozycji, siedząc na nim okrakiem. Oczy jej błysnęły. Ten błysk znał również.
–W Europie–powiedziała głośno, rozglądając się–nie mogłoby się zdarzyć coś podobnego. By brzydką aluzją znieważono cześć cnotliwej damy. I to na turnieju, na którym damę ową zaledwie wczoraj okrzyknięto La Royne de la Beaulte et des Amours. W przytomności turniejowych rycerzy. A jeżeli nawet coś takiego by się w Europie przydarzyło, to taki mesdisant, taki malfaiteur ni chwili nie stałby bezkarnie.
Tristram Rachenau z miejsca pojął aluzję i z rozmachem walnął Reynevana pięścią w kark. Henryk Baruth poprawił z drugiej strony. Widząc, że książę Jan nie reaguje, że patrzy w bok z kamienną twarzą, doskoczyli następni, wśród nich jakiś Seidlitz albo Kurzbach z rybami w polu czerwonym. Reynevan dostał w oczodół, świat zginął w wielkim błysku. Skulił się pod gradem ciosów. Dobiegł ktoś jeszcze, Reynevan upadł na kolana, uderzony w ramię turniejową maczugą. Zasłonił głowę, maczuga boleśnie palnęła go w palce. Dostał potężnie w nerki, padł na ziemię. Zaczęto go kopać, więc zwinął się w kłębek, chroniąc głowę i brzuch.
–Stać! Dość! Natychmiast przestać!
Ciosy i kopniaki ustały. Reynevan otworzył jedno oko.
Wybawienie przyszło z najmniej spodziewanej strony. Jego dręczycieli powstrzymał groźny, suchy, nieprzyjemny głos i rozkaz chudej jak szczapa niemłodej niewiasty w czarnej sukni i białej podwice pod sztywno wykrochmalonym toczkiem. Reynevan wiedział, kto to jest. Eufenmia, starsza siostra księcia Jana, wdowa po Fryderyku hrabim Oettingen, która po śmierci męża wróciła do rodzinnych Ziębic.
–W Europie, którą ja znam–powiedziała hrabina Eufamia nie kopie się leżących. Nie pozwoliłby na to żaden ze znanych mi europejskich książąt, mój panie bracie.
–Zawinił–zaczął książę Jan.–Tedy ja...
–Wiem, czym zawinił–przerwała mu sucho hrabina. Bom słyszała. A ja go niniejszym biorę pod ochronę. Mercy des dames. Znam bowiem, pochlebiam sobie, europejski obyczaj turniejowy nie gorzej niż obecna tu ślubna małżonka rycerza von Stercza.
Ostatnie słowa wypowiedziane zostały z takim naciskiem i tak zjadliwie, że książę Jan spuścił wzrok i zaczerwienił się aż po wygolony kark. Adela wzroku nie spuściła, na twarzy jej próżno szukałbyś choć śladu rumieńca, tryskającej zaś z jej oczu nienawiści mógł przestraszyć się każdy. Ale nie hrabina Eufemia. Eufemia, jak wieść niosła, w Szwabii nader szybko i nader zręcznie radziła sobie z miłośnicami hrabiego Fryderyka. To nie ona się bała, to jej się bano.
–Panie marszałku Borschnitz–skinęła władczo.–Proszę wziąć w areszt Reinmara de Bielau. Odpowiadasz za niego przede mną. Głową.
–Rozkaz, jaśnie pani.
–Wolnego, pani siostro, wolnego–odzyskał mowę Jan Ziębicki.–Wiem, co znaczy mercy des dames, ale tu o zbyt poważne idzie grawamina. Zbyt ciężkie są przeciw temu młodzieńcowi zarzuty. Morderstwa, czarna magia...
–Będzie w areszcie–ucięła Eufemia.–W wieży. Pod strażą pana Borschnitza. Stawi się na sąd. Jeśli go ktoś oskarży. Mam na myśli oskarżenie poważne.