— Przecież zawsze odwiedzam ciocię, jak wracam z dłuższych wojaży.
— Bądź tak łaskaw i usiądź trochę bliżej — rzekła ciotka Matylda. — Mój słuch nieco przytępiał od czasu twej ostatniej wizyty. Wyglądasz jakoś inaczej. Czemu?
— Opaliłem się. Sama ciocia mówiła…
— Nonsens. Wcale nie o to mi chodziło. Nie mów mi, że znalazłeś wreszcie jakąś kobietę.
— Kobietę?
— W końcu już czas najwyższy. Wszystko przez to twoje szczególne poczucie humoru.
— O czym ciocia mówi?
— O tym, co ludzie o tobie myślą. A myślą, myślą. Krążą słuchy, że przez te twoje dowcipy nigdy nie zrobisz kariery. Sam wiesz, o czym mówię. Obracasz się w kręgach polityków, dyplomatów. Ci wszyscy ministrowie, parlamentarzyści. Te różne partie. Moim zdaniem mamy zbyt wiele partii. To niepoważne. A już zwłaszcza nie podobają mi się ci okropni laburzyści — ciotka Matylda uniosła dumnie swój konserwatywny nos. — Za moich czasów nikomu przez myśl by nie przeszło, że można założyć Partię Pracy. Każdy by się tylko w głowę pukał. No, są jeszcze liberałowie, ma się rozumieć, ale to wymoczki. No i torysi, oczywiście, choć zabij mnie, ale nie wiem, czemu znowu przemianowali się na konserwatystów.
— Ich też cioteczka nie lubi? — spytał Stafford z uśmiechem.
— Żebyś wiedział. Za dużo tam gorliwych kobiet. Przez to są bardziej ponurzy.
— Polityka to poważna sprawa.
— No właśnie. Ale ty tego nie możesz zrozumieć. Chcesz się bawić. Robisz dowcipy, rzucasz uszczypliwe komentarze. Oni tego nie lubią. Patrzą na ciebie i mówią: „Ce n’est pas un garçon sérieux”* , jak w tej historyjce o wędkarzu.
Sir Stafford Nye wybuchnął szczerym śmiechem. Jego oczy wędrowały po ścianach bawialni.
— Na co patrzysz? — spytała ciotka Matylda.
— Na obrazy.
— Chyba nie chcesz, żebym je sprzedała? Wszyscy ostatnio sprzedają swoje obrazy. Znasz starego lorda Grampiona? Sprzedał kilku Turnerów i wszystkich swoich przodków. Podobnie Geoffrey Gouldman. Pamiętasz te jego cudowne konie? Pędzla Stubbsa, jeżeli dobrze pamiętam. Całkiem kusząca perspektywa. Można za to dostać ładną sumkę. Ale ja nie chcę sprzedawać swoich obrazów. Przywiązałam się do nich. Większość tych tutaj to przodkowie. Wiem, że w dzisiejszych czasach nie szanuje się przodków, ale widocznie jestem staroświecka. Szukasz kogoś szczególnego? Pameli?
— W rzeczy samej. Ostatnio wiele o niej myślałem.
— To zdumiewające, jak bardzo wy dwoje byliście do siebie podobni. Prawie tak, jakbyście byli bliźniętami, chociaż nawet bliźnięta nie są nigdy identyczne, prawda?
— A więc Szekspir musiał się wygłupić, kiedy pisał o Violi i Sebastianie.
— Ależ mój drogi. Przecież nikt nie mówi, że brat i siostra nie mogą być do siebie podobni. Ty i Pamela byliście niemal, jak dwie krople wody. Na pierwszy rzut oka, oczywiście.
— Zatem z wyglądu. A charaktery?
— Ani trochę. I to właśnie jest najbardziej zdumiewające. Ty, podobnie jak Pamela, masz twarz, którą ja nazywam rodzinną twarzą. Naturalnie mówię o rodzinie Baldwen–White. nie o Nye’ach.
Sir Stafford nigdy nie czuł się pewnie na gruncie rodzinnych koligacji, zwłaszcza w rozmowie z ciotką Matyldą.
— Zawsze uważałam, że urodę macie po Aleksie.
— Kto to był Aleks?
— Nie Aleks, profanie. Aleksa. Twoja pra–pra–babka. Być może zgubiłam po drodze jedno prą. Chyba Węgierka. Węgierska hrabina, baronessa albo coś w tym stylu. Twój pra–pra–pra–dziadek spotkał ją, kiedy służył na placówce w Wiedniu. Tak, ona była z Węgier, teraz sobie przypominam. Ognista krew, jak oni wszyscy. Podobno wspaniale jeździła konno.
— Czy ma cioteczka jej portret?
— Tak. Wisi na półpiętrze. Zaraz przy końcu schodów, trochę z prawej.
— Muszę rzucić okiem, jak będę szedł spać.
— Możesz iść teraz. Jak wrócisz, to sobie o niej porozmawiamy.
— Skoro cioteczka tak mówi — uśmiechnął się Stafford.