Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Jeżeli obecny właściciel jest kolekcjonerem, można się spodziewać, że echa poszukiwania pana Wace dotrą i do niego. Uczonemu bowiem udało się odszukać klientów pana Cave: duchownego i Azjatę. Nie był to nikt inny, tylko pastor James Parker i młody książę Bossotkuni z Jawy. Zawdzięczam im pewne szczegóły. Motywem działania księcia była zwykła ciekawość i kaprys. Zapalił się bardzo do kupna właśnie dlatego, że Cave wykręcał się od sprzedaży. Jest bardzo możliwe, że następny klient to zwykły, przypadkowy zbieracz, a nie prawdziwy kolekcjoner i że kryształowe jajko znajduje się w tej chwili może o milę ode mnie i ozdabia jakiś salon albo służy za przycisk, a jego niezwykłe własności pozostają nieznane. I muszę przyznać, że głównie w przewidywaniu takiej możliwości nadałem temu zdarzeniu formę opowiadania, by udostępnić je szerszym rzeszom czytelników.
Mój własny pogląd na tę sprawę pokrywa się całkowicie z poglądami pana Wace. Jestem pewien, że kryształ z Marsa umocowany na maszcie i kryształowe jajko pana Cave pozostawały wzajemnie w jakimś fizycznym, choć obecnie niewytłumaczalnym związku. Wierzymy też obaj, że ziemski kryształ musiał być wysłany na Ziemię z owej planety — być może w odległych jeszcze czasach — ażeby informować Marsjan o naszym życiu. Możliwe, że odpowiedniki kryształów z innych masztów znajdują się również na naszym globie. Wobec powyższych faktów bledną wszelkie teorie o halucynacjach.
Człowiek, który czynił cudaPantoum prozą
 
Nie wiadomo, czy dar ten był mu wrodzony. Moim zdaniem, obudził się w nim niespodzianie. Bo przecież do trzydziestego roku życia był sceptykiem i nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Ale nim przystąpię do rzeczy, zaznaczą na wstępie, gdyż jest to najodpowiedniejsza po temu chwila, że był to mały człowieczek o piwnych oczach, rudych i bardzo szczeciniastych włosach, wąsach zakręconych do góry i piegowatej twarzy. Nazywał się George McWhirter Fotheringay — nic zgoła cudownego nie kryło się w tym nazwisku — i był urzędnikiem u Gomshotta.
Żywił on wielką skłonność do kategorycznych twierdzeń. I właśnie kiedy z największym ferworem dowodził niemożliwości cudów, po raz pierwszy zeszło nań objawienie jego własnych w tej dziedzinie zdolności. Dyskusja odbywała się w barze „Pod Długim Smokiem”, a Toddy Beamish reprezentował opozycję, powtarzając monotonnie, lecz znacząco: — „Tak pan sądzi?” — co wyprowadzało pana Fotheringaya z równowagi.
W barze, poza nimi dwoma, znajdowali się jeszcze: straszliwie zakurzony cyklista, właściciel baru — Cox, oraz panna Maybridge, wielce szanowna i zażywna kelnerka. Myła ona właśnie szklanki, obrócona tyłem do pana Fotheringaya, pozostali patrzyli nań, mniej lub więcej ubawieni bezpłodnością jego dowodzeń. Podniecony kunktatorską taktyką pana Beamisha, pan Fotheringay użył w rozmowie takiego oto niezwykłego zwrotu:
— Zaraz, zaraz, panie Beamish — rzekł — należy się najpierw zastanowić, co to jest cud. Jest to coś sprzecznego z prawami natury, coś, czego się dokonywa tylko siłą woli, coś, czego nie można dokonać, jeśli się tego nie pragnie.
— Tak pan sądzi? — zapytał pan Beamish.
Pan Fotheringay zwrócił się z kolei do cyklisty, który był dotąd biernym słuchaczem, i uzyskał jego zgodę — co prawda, po krótkim wahaniu i spojrzeniu w stronę pana Beamisha. Właściciel baru wolał nie wypowiadać się w tej kwestii. Pan Fotheringay zwrócił się ponownie w stronę Beamisha, który niespodziewanie wyraził swą zgodę na taką definicję cudu.
— Weźmy na przykład — mówił dalej pan Fotheringay, nabrawszy otuchy — taki oto cud. Ta lampa, zgodnie z prawami przyrody, nie może się palić płomieniem w dół, prawda, panie Beamish?…
— Pan tak sądzi? — odrzekł Beamish.
— A pan sądzi co?! — zawołał Fotheringay.
— No, nie — przyznał niechętnie Beamish. — Nie może się tak palić…
— Doskonale! — rzekł pan Fotheringay. — A teraz wyobraźmy sobie, że ktoś, powiedzmy ja, podchodzi bliżej, staje, jak ja w tej chwili, i powiada, natężając całą siłę woli: „Obróć się do góry nogami, nie stłucz się i pal się dalej!” i… Co to?!
Powody były nadto wystarczające, by zawołać: „Co to?!” Stała się bowiem rzecz niemożliwa, niewiarygodna. Lampa zawisła do góry nogami w powietrzu z płomieniem skierowanym w dół i paliła się spokojnie. Było to tak pewne, tak niewątpliwe, jak samo istnienie owej lampy — prozaicznej, zwykłej lampy z baru „Pod Długim Smokiem”.

Tematy