Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Nie można było wątpić o szczerości tego wyznania. Brzmiała ona w każdym wyrazie i zarówno Maryla, jak i pani Małgorzata były o niej przekonane. Lecz pierwsza zrozumiała także, i to ją niezmiernie gniewało, że Ania napawała się tą sceną poniżenia i upajała jej patetycznością. Gdzież była ta uzdrawiająca kara, którą Maryla wynalazła? Ania obróciła ją w pewnego rodzaju zabawę.
Pani Linde, w gruncie rzeczy niezła kobieta, ale niezbyt bystra, nie zdołała tego zauważyć. Widziała jedynie, że Ania rzetelnie spełnia akt przeprosin, i wszelki gniew stopniał w jej duszy.
— Wstańże, wstań, dziecko! — rzekła serdecznie. — Przebaczam ci bez wątpienia. Być może, iż powiedziałam ci trochę zbyt wiele wtedy wieczorem. Ale, widzisz, taka ze mnie szczera, otwarcie wszystko wypowiadająca kobieta. Nie trzeba tak bardzo brać sobie do serca tego, co mówię. Nie można zaprzeczyć, że włosy twoje są bardzo czerwone. Lecz kiedyś znałam dziewczynkę — właściwie była to moja koleżanka — której włosy, gdy była mała, były równie czerwone jak twoje, a gdy dorosła, ściemniały i przybrały piękny, kasztanowaty kolor. Toteż nie byłabym wcale, ale to wcale zdziwiona, jeśliby to samo zdarzyło się i z tobą.
— O, pani Linde! — Ania wstała i westchnęła głęboko. — Pani dała mi nadzieję. Będę panią zawsze uważała za swoją dobrodziejkę. O, potrafiłabym znieść wszystko, bylebym tylko mogła wierzyć, że włosy moje, gdy dorosnę, będą kasztanowate!… O ileż łatwiej byłoby być dobrą, gdyby się miało kasztanowate włosy. Czy mogę przejść teraz do sadu i usiąść na ławce pod jabłonią, gdy tymczasem pani będzie tu gawędziła z Marylą? Jest tam więcej pola do wyobraźni.
— Ależ biegnij, drogie dziecko. A jeśli masz ochotę, zerwij sobie wiązankę tych irysów, które rosną tam w kącie.
Kiedy drzwi za Anią zamknęły się, pani Linde szybko wstała, by zapalić lampę.
— W istocie oryginalne, lecz miłe stworzenie. Usiądź na tym , krześle, Marylo, jest ono wygodniejsze niż tamto… Tak, bez wątpienia, jest to dziwne dziecko, ale jest w niej coś bardzo pociągającego. Obecnie już wam się nie dziwię, żeście ją zatrzymali, i nie lękam się o was… Być może, iż wyrośnie z niej coś dobrego. Ma ona, co prawda, niezwykły sposób wyrażania się… używa jakichś mocnych zwrotów. Ale odzwyczai się przecież od tego z chwilą, gdy będzie przebywała z ludźmi dobrze wychowanymi. Zdaje się także, iż jest bardzo gwałtowna; lecz dziecko gwałtowne z czasem spoważnieje i uspokoi się, a jest stokroć sympatyczniejsze od przebiegłego i chytrego. Nade wszystko bowiem lękam się u dziecka przebiegłości. Słowem, Marylo, uważam, żeście nieźle trafili!
Kiedy Maryla wracała do domu, Ania wybiegła ku niej z ciemnego, pełnego woni sadu, trzymając w dłoni wiązankę kremowych irysów.
— Ładnie prosiłam o przebaczenie, prawda? — spytała z dumą. — Uważałam, że jeśli powinnam to uczynić, muszę przynajmniej pięknie wystąpić.
— Zapewne, żeś dość pięknie wystąpiła — przyznała Maryla. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu czuła, że przypomnienie owej sceny budzi w niej ochotę do śmiechu. Doznawała też przykrego uczucia, iż właściwie powinna Ani nagadać za to, że tak pięknie przepraszała. Ale to było tak pocieszne! Uspokoiła swe sumienie, ograniczając się do następujących słów, wypowiedzianych dość ostro:
— Mam nadzieję, że nie będziesz na przyszłość zmuszona wygłaszać podobnych przeprosin… Musisz się starać panować nad sobą, Aniu.
— Nie byłoby to bynajmniej trudne, gdyby nie szydzono z mojej powierzchowności — rzekła Ania z westchnieniem. — Mało dbam o wszystko inne, lecz moje rude włosy tak bardzo mi ciążą, że wpadam we wściekłość, ilekroć ktoś o nich mówi… Czy Maryla wierzy w to, że kiedy dorosnę, włosy moje zmienią barwę na ciemnokasztanowatą?
— Nie powinnaś tyle myśleć o swojej powierzchowności, Aniu. To nieładnie, że jesteś tak bardzo próżna.